Wrócić do swoich
Wrócić do swoich
Pomysł powrotu na stałe do Polski zaczął kiełkować we mnie równocześnie z pojawieniem się w mediach informacji o szerzącej się po świecie zarazie. Początkowo bardzo nieśmiało – z czasem bardziej ekspansywnie, aż myśl tak oplotła mnie jak bluszcz i zaczęła dusić.
Po trzynastu latach życia na emigracji – przypadkowej i zupełnie niezamierzonej – zatęskniłam za drogą ciągnącą się wzdłuż Popradu przez Rytro, Młodów i Piwniczną, drogą, która skręca w lewo do wsi Łomnica i kończy się przy leśniczówce. Latem poleciałam z dziećmi do Polski na trzy miesiące – rozejrzeć się, sprawdzić, czy wciąż będę umiała odnaleźć się w tamtej rzeczywistości. Ta właśnie podróż była dla mnie swoistym objawieniem – po latach włóczęgi po świecie, kanadyjskich przeprowadzek, dramatów, przygód, powitań i rozstań zrozumiałam kim jestem. Polska wlała się we mnie wezbraną falą. W sierpniu wracałam do Kanady z przekonaniem, że za rok – dwa, będziemy przeprowadzać się nad Wisłę.
Namieszał Justin. Ogłosił nowe regulacje dla niezaszczepionych podróżnych na początku października – dla nas sprawa była jasna – trzeba jak najszybciej wiać. Mieliśmy sześć tygodni, żeby sprzedać dom w Kincardine nad jeziorem Huron, spakować i wysłać mienie przesiedlenia czteroosobowej rodziny, sprzedać samochody i wszystkie zbędne sprzęty, których przy naszym zamiłowaniu do minimalizmu i tak nazbierało się o wiele za dużo. Sześć tygodni, żeby jeszcze pobyć – nad jeziorem, w lesie za domem, u sąsiadów – niezwykłych ludzi, dzięki którym ponad dwuletni nasz czas w Kincardine nabrał sensu i najwyższej jakości.
Wszystko było zaplanowane na styk – 26 listopada zamykamy sprzedaż domu, odbieramy czek od prawnika, jedziemy do Mississaugi, następnego dnia oddajemy minivana do salonu sprzedaży, w niedzielę robimy testy, w poniedziałek wylatujemy jednym z ostatnich samolotów przez Frankfurt do Krakowa. Wszystko szło zaskakująco sprawnie. Dom sprzedał się w ciągu tygodnia, mienia przesiedlenia było mniej niż gratów dla Goodwill’a, zminimalizowaliśmy stan posiadania do trzech metrów sześciennych. Tydzień przed wylotem zaczęło mnie łamać w kościach, pojawił się stan podgorączkowy, a energia wyciekała ze mnie, jak woda z konewki. Odsuwałam od siebie czarne myśli, brałam to na karb grypy, sezonowego przeziębienia, zasuwałam dalej pakując, wyrzucając, rozdając, sprzedając i organizując. Kiedy w niedzielę rano, dzień przed wyjazdem zobaczyłam na teście PCR „virus detected” – zrobiło mi się słabo i nogi dosłownie się pode mną ugięły. Wszystko właśnie szlag jasny trafił.
30 listopada zmieniły się przepisy dla niezaszczepionych podróżnych – podróże po Kanadzie, ale i samo opuszczenie kraju, stały się niemal nierealne w realizacji, a opcje ulgowe, które zaproponował Justin, malowały mi się jak niemożliwe do zdobycia szczyty. Nie miałam siły do dalszej walki. Padłam na kanapę i postanowiłam, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, być chora. Cała ta historia nie byłaby jednak pełna bez Babci Sowy.
Ilo zaprosiła mnie do Kanady w 2008 roku. Na dwa miesiące. Po trzynastu (w dużej mierze wspólnych) latach znów wylądowałam u niej, na wspomnianej kanapie, z dwójką dzieci o energii małych szczeniąt, które czasami dają tak popalić, że nawet covid ominął je z daleka. To Ilo zawsze powtarzała – „wszystko dzieje się po coś” i „nie martw się na zapas, po co martwić się dwa razy”. Ciężko jednak wierzyć, że po coś leży się na kanapie z covidem, ciężko się nie martwić na zapas, kiedy podświadomość rysuje najczarniejsze scenariusze. Dwa tygodnie kwarantanny okazały się ostatecznie bardzo potrzebne – dla nas dwóch, dla mnie samej. Bo poza neonowo-zielonym katarem doświadczyłam niezwykłej ludzkiej życzliwości od kilku dawnych znajomych. Bo w kompletnym braku sił znalazłam nowe jej pokłady. Zaczęłam się zbroić na ostateczną walkę z systemem, a że zdesperowany człowiek ima się wszystkich dostępnych metod – przeszłam różne stopnie wtajemniczenia. Słowiańskie lalki mocy, medytacje, afirmacje, kolektywna energia, intuicyjne czytanie Tarota, pozytywne myślenie, koncentracja na byciu w danym momencie, ale i zbieranie informacji oraz próby znalezienia tej jednej ścieżki, która jakimś cudem zawiedzie mnie na pokład samolotu. Może gdybym nie była Polką zrezygnowałabym zaraz po wprowadzeniu nowych przepisów. Jestem jednak Polką z krwi i kości, więc jeśli ktoś mówi mi, że coś nie jest możliwe do wykonania – budzi się we mnie potrzeba udowodnienia, że nie ma racji.
15 grudnia jechałam na lotnisko z całą rodziną i duszą na ramieniu, wierząc, że się uda. Rozmowę z menadżerem linii lotniczych Condor przerabiałam w głowie przez kilka bezsennych nocy. Miałam w zanadrzu kilka argumentów – wszystkie niestety bardzo łatwe do obalenia z punktu widzenia przepisów. Zapis o nieszczepionych obcokrajowcach, dla których Kanada nie jest miejscem zamieszkania, mogących wyjechać do 28 lutego podważało nasze podwójne obywatelstwo. „Za” świadczyła umowa sprzedaży domu i potwierdzenie wysłania mienia. Podpisane przez znajomego pastora i notariusza zwolnienia ze szczepień ze względu na przekonania religijne można było obalić na podstawie zapisu „podróżny musi zgłosić się po formę do linii lotniczych na 21 dni przed wylotem”. Uratował nas czynnik ludzki. Fakt, że na lotnisku odprawiała nas żywa osoba, a nie, jak za kilka może już lat, sztuczna inteligencja zaprogramowana zgodnie z przepisami, nieposiadająca żadnych emocji i uczuć. Nie musiałam nawet prowadzić zawiłej dysputy z menadżerem. Na pytanie o paszport szczepień, krótko przedstawiłam naszą sytuację. Dziewczyna zapytała czy mamy bilety w jedną stronę, przyjęła polskie paszporty. Nie zajrzała do żadnych papierów, nawet o testy zapomniała zapytać (po miesiącu od pierwszego kontaktu z zakażoną osobą wszyscy mieliśmy negatywne wyniki).
Za tydzień Święta. Jest druga trzydzieści nad ranem w Krakowie, druga noc szalonego jet lagu, który najbardziej dotknął trzyletnią Freedę – po narysowaniu trzech wersji „nas wszystkich szalejących w domku na kółkach” wsuwa drugi jogurt i wyśpiewuje „ABC”. Pewnie znów wstaniemy koło południa. Trudno mi zamknąć w słowach, co czuję, trudno opisać to głębokie poczucie przynależności i bezpieczeństwa. Nie przeszkadzają mi dziury w chodnikach ani kiepy z papierosów na przystankach autobusowych… rozpakowuję walizki podśpiewując piosenkę, które lata temu mój tata napisał dla „Spotkania z Balladą”:
„Nie było cię tyle ognisk,
tyle ślubów, pogrzebów i chrzcin.
Las rośnie tam, gdzie był młodnik,
posiwiały jabłonie i my.
Nie było cię tyle wódek;
tyle kłótni, księżyców i łez,
już trzeci pies służy budzie –
gdzie cię diabli nosili, no gdzie?
Gdy jesień zaciąga mgły
nad drogą, co w oczach się dwoi.
Gdy czernią zachodzą sny –
tak dobrze jest wrócić do swoich.
Gdy dosyć masz tłumu miast
dosyć tego co boli –
to pomyśl choć jeden raz;
tak dobrze jest wrócić do swoich.
Nadzieję wyłuskaj z dna
pamięci, co przyjaźń goi
i westchnij do ciepła gniazd;
tak dobrze jest wrócić do swoich.
Gdy jesień zaciąga mgły nad drogą, co w oczach się dwoi
Gdy czernią zachodzą sny
Tak dobrze wrócić do swoich…”
Kaja Cyganik