Stara waśń
Stara waśń
Spokojne, wymuskane, przyjazne odwiedzającym miasteczka rozsiane w południowym Ontario kryją czasem, obok opiewanych uroków, ponure, niechętnie ujawniane tajemnice. Choć te ostatnie również przysparzają im sławy i turystów, lokalni mieszkańcy niechętnie o nich mówią.
Tak jak w Lucan. Jest to poniekąd zrozumiałe. Od ubiegłego stulecia niewiele tu przybyło nowych rodzin. Większość stanowią skoligaceni często ze sobą potomkowie pierwszych osadników i nie można mieć im za złe, że nie chcą wracać pamięcią do grzechów swoich przodków i odgrzebywać starych waśni. O niektórych sprawach lepiej zapomnieć. Powracanie do nich nic nie pomoże – co najwyżej wskrzesi animozje wśród żywych, a zmarłym zmąci spokój wiekuisty. Poza tym zaś… Niech licho śpi.
Czy jednak śpi? Mimo uporczywego milczenia, wszyscy wiedzą, że dom przy Roman Line, bocznej drodze, odchodzącej od “4” przy kościele św. Patryka, to dom nawiedzany. Zbudowano go w miejscu dawnego, z którego zgliszczy wydobyto niegdyś cztery zwęglone ciała. Przez długi czas stał pusty, aż wreszcie nabył go emerytowany nauczyciel, Robert Salts. W domu tym, jak twierdzi pan Salts, NIGDY NIE JESTEŚ SAM (J. Robert Salts; “You are Never Alone” (Our Life on the Donnelly Homestead)” Rezydują w nim, pospołu z nim i jego rodziną, cienie zmarłych gwałtowną śmiercią Czarnych Donnellych.
3. lutego 1880 r. pięciu członków cieszącej się złą sławą niebezpiecznych zabijaków i gwałtowników irlandzkiej rodziny Donnellych, którzy osiedli w okolicy ontaryjskiego London, zostało zlinczowanych we własnym domu na farmie. Namiętności pochłaniające lokalną społeczność ożywiły odwieczne waśnie rodowe i religijne ze Starego Kraju. Obudzone nienawiści szybko przybierały na sile. Ich punktem kulminacyjnym było bestialskie zgładzenie Donnellych i puszczenie z dymem ich domostwa, za które, w obawie przed zemstą kryjących się za tym ludzi i organizacji, nie skazano żadnego z rozpoznanych zabójców.
Od blisko 120 lat śmierć “Czarnych Donnellych” wzbudza kontrowersje. Jedni uważają, że spotkało ich to, na co w pełni zasłużyli, inni zaś widzą w nich ofiary, których śmierć nigdy nie została pomszczona, bo, chociaż naoczni świadkowie zidentyfikowali sprawców i bezbłędnie wskazali ich w sądzie, sędziowie przysięgli uniewinnili wszystkich podejrzanych w obawie przed zemstą ich krewnych i sympatyków. Sprawę, określoną mianem “horroru w Biddulph”, odłożono do akt zbrodni niewyjaśnionych i wciągnięto ją do rejestru Canadian Mysteries. Wedle prawideł, zamknięte akta powinien pokryć kurz, a pamięć o tragicznych wydarzeniach zatrzeć kojąco działający czas. Jednakże w tym przypadku czas nie przyniósł zapomnienia – sprawa ta jest wciąż żywa.
Brutalny mord popełniony na farmerze Jamesie Donnellym i czterech członkach jego rodziny w gminie Biddulph w pobliżu Lucan do dziś nie daje spokoju kryminologom i fascynuje opinię publiczną, pobudzając ją do wciąż nowych spekulacji. Historię tej krwawej zbrodni opowiedziano tak wiele razy, że stała się legendą, zaś fakty spoczęły głęboko na jej dnie i, mimo licznych usiłowań, trudno dziś wydobyć je na powierzchnię, tym bardziej, że jedyne Źródło informacji stanowią sprawozdania prasowe z rozpraw sądowych przeciwko sześciu osobom podejrzanym o popełnienie tego czynu, które odbyły się w London w listopadzie 1880 i w styczniu 1881 roku. Zabicie pięciu członków rodziny irlandzkich osadników nosiło wszelkie znamiona porachunków klanowych i vendetty obcych zachodniemu światu i, poza opisywanym wypadkiem, nie notowanych w Ameryce Północnej do obecnych czasów. Już wcześniej zdarzały się wprawdzie w południowo-zachodnim Ontario masowe morderstwa – czterdzieści lat wcześniej mieszkańcy London byli nawet świadkami publicznej egzekucji Henry’ego Sovereigna, który w napadzie furii zabił żonę i pięcioro dzieci – ale zazwyczaj są one dokonywane na ślepo, pod wpływem chwili, przez szaleńców lub maniaków. Mordercy rodziny Donnellych nie należeli do nich w żadnym wypadku. Rekrutowali się spośród zamożnych farmerów, szanowanych przedsiębiorców, właścicieli zakładów rzemieślniczych i oficjalnych stróżów porządku publicznego. Co więcej, nie dokonali krwawego dzieła w momencie chwilowego uniesienia, lecz na zimno, z premedytacją, rozwagą i okrucieństwem, w imię prawa, porządku i swoiście pojmowanego dobra Kościoła Rzymsko-Katolickiego, działając z ramienia samozwańczego Komitetu Czuwających, zawiązanego w ramach Stowarzyszenia Pokoju.
Wieść o tym wydarzeniu zelektryzowała prasę całego kontynentu. Jeszcze nie ostygły popioły domu Donnellych, a już reporterzy ze Stanów Zjednoczonych i całej Kanady z hałasem dobijali się o pokoje hotelowe w Lucan i pobliskim London. “Społeczność jest przepełniona grozą i do głębi wstrząśnięta przypadkiem krwawego linczu – bo bez wątpienia taka jest natura makabrycznej zbrodni, której dokonano w Biddulph, chociaż wplata się w nią coś z dawnych waśni w Tipperary. Pamiętamy, jak ujrzawszy okoliczne wzgórza, pewien Irlandczyk zakrzyknął z radością: “Oto nasze Tipperary, barwione błękitem Tipperary.” – pisał torontoński “The Bystander”.
Hrabstwo Tipperary jest jednym z tych, które razem tworzą prowincję Munster w Południowej Irlandii, od dawna będącą kolebką przemocy i sceną częstych zamieszek. Początkową przyczyną toczącej tamtejsze społeczeństwo choroby zwanej ogólnie “tipperarską waśnią” były różnice religijne, zrodzone w czasach, gdy w północnej części gminy, zamieszkanej prawie wyłącznie przez ludność wyznania rzymsko-katolickiego, powstała kolonia niemieckich i francuskich protestantów. Wówczas, jak powiedział pewien osiemnastowieczny pisarz, “religijna nietolerancja dodała nowego bodŹca zatargom, które zapoczątkowała bieda.” Od roku 1695 do podpisania w roku 1829 Aktu Wyzwolenia, rzymsko-katolicka irlandzka większość żyła w ucisku, pod jarzmem narzuconych siłą praw, praktycznie czyniących ją poddaną protestanckiej mniejszości. Nigdzie indziej w Irlandii los bezrolnego wieśniaka wyznania katolickiego nie był gorszy niż w żyznym, “mlekiem i miodem płynącym” hrabstwie Tipperary.
Kiedy 5 czerwca 1832 r. zawisł na szubienicy Jonathan Sovereen, jego przyjaciel napisał do mieszkającego w Tipperary Dona Donnelly list, namawiając go usilnie do sprzedania małego gospodarstwa i przyjazdu do Kanady. Gorąco namawiał go również do wyjazdu jego 16 – letni syn, James, ale pięćdziesięcioletni wówczas Don i jego żona nie zdecydowali się na opuszczenie rodzinnych stron. Uczynił to póżniej młody James. W 1841 r., mając 25 lat, poślubił niezbyt urodziwą, lecz gospodarną Johannę Foly. W rok później urodziła ona James’a Juniora, a w styczniu 1845 r. przyszedł na świat ich drugi z kolei syn, William. Ponieważ urodził się ze zdeformowaną stopą, nazwano go potem “Willem Kuternogą”, a jego wrogowie utrzymywali, iż miał konszachty z szatanem.
Wiosną 1845 r. rodzina Donnellych wyemigrowała z Tipperary do Kanady i przybyła do London w Ontario, gdzie Jamesowi udało się znaleźć pracę. W maju 1847 r. przenieśli się oni pod Lucan i osiedli na ziemi nadawanej w tym czasie przez gubernatora Kanady Górnej napływającym imigrantom. Po uzyskaniu pisemnej zgody, wznieśli na przyznanej im w gminie Biddulph działce dom z bali.
We wrześniu tego samego roku urodził im się trzeci syn – John, a w czasie następnych ośmiu lat przyszło na świat czterech następnych – Patrick, Michael, Robert i Thomas. Ostatnim dzieckiem była jedyna ich córka, Jennie.
Fama głosi, że 33-letnia kariera Donnellych w Kanadzie naznaczona była zbrodnią i występkiem. Oskarżano ich o zabójstwa, rozboje na drogach, podpalenia, napady, okaleczanie ludzi i zwierząt i barbarzyństwo dorównujące średniowiecznemu. W ciągu 25 lat swojego życia Thomas był pięciokrotnie aresztowany za awanturnictwo, kradzieże i podpalenia oraz oskarżony o usiłowanie morderstwa. Spędził w więzieniu 7 lat. W sumie pięciu z rodziny Donnellych stanęło przed sądem i ukaranych zostało pozbawieniem wolności.
Ich jedyna siostra, Jennie, poślubiła Jamesa Currie z St. Thomas i zamieszkała z mężem w jego rodzinnym miasteczku. Z małżeństwa tego urodziło się dwanaścioro dzieci. Robert pojął za żonę siostrę szwagra, Annie Currie. James Junior i Thomas pozostali bezżenni. Will Kuternoga, uchodzący powszechnie za najmądrzejszego i najbardziej przebiegłego z braci, ożenił się z Norą Kennedy z Lucan i osiadł w sąsiednim Whalen Corners. Jego to głowy najbardziej pożądali “Czujni” ze Stowarzyszenia Pokoju w dniu samosądu.
W gminie Biddulph często dochodziło do awantur i burd. W 1818 r. wyemigrowało do Kanady 65 rodzin anglo-irlandzkich, w większości protestanckich, i z pomocą Towarzystwa Przyjaciół stworzyły tu one pierwszą osadę. W połowie lat 30. dziewiętnastego stulecia trwający w Irlandii ucisk i magnes w postaci taniej ziemi sprawiły, że przyciągnęli do Kanady katolicy z Tipperary. Część z nich zatrzymała się i na zawsze pozostała w Quebecu lub wschodnim Ontario, lecz wielu przewędrowało połowę kontynentu, by u kresu wędrówki trafić w sąsiedztwo sadyb swoich odwiecznych wrogów, przypomnieć sobie dawne krzywdy i w nowym miejscu wskrzesić starą waśń. W połowie lat 40. społeczność Biddulph była mieszanką wybuchową i tlił się już lont. W miejscowych tawernach sypały się wzajemne obelgi i nierzadko dochodziło do rękoczynów. Życie na otoczonych pustkowiem farmach było ciężkie i pozbawione atrakcji – bójka w barze czy na rozstaju przerywała monotonię. W grudniu 1845 r. przemoc przybrała jednak określone kształty i w miesiąc póżniej “The London Times” doniósł, że “na skutek różnic oraz narosłych animozji wrogie sobie strony zgromadziły się w Bee na terenie Biddulph, po czym uderzyły na siebie, staczając krwawą bitwę. Kiedy członkowie jednej grupy wycofali się i powracali do domu, drudzy, przygotowawszy uprzednio broń, napadli na nich w lesie i pobili ich bezlitośnie, zabijając jedną osobę i ciężko raniąc dwie inne. Sprawcy zabójstwa udało się zbiec.”
Niegdyś, w dalekiej rodzinnej Irlandii, powstało sekretne Stowarzyszenie Wstęgi (wstęgi symbolizowały przyświecające Stowarzyszeniu cele – zielona oznaczała: za Irlandię i przyjaciół, czerwona – zemstę i krew.) Jego członkowie, zwani od koloru przywdziewanych koszul Whiteboys, jako pierwsi sprzeciwiali się klasie posiadaczy ziemskich, dzierżawiących należące do nich ziemie. Nabrawszy z upływem czasu śmiałości, zaczęli terroryzować protestanckich sąsiadów – potomków niemieckich luteran i francuskich hugenotów sprowadzonych przez Cromwella. Najgorętszą jednakże nienawiścią pałali oni do katolickich współwyznawców utrzymujących stosunki z innowiercami lub zachowujących neutralność i odmawiających poparcia Stowarzyszeniu. Wyłamujących się uważano za zdrajców i groziły im okrutne kary – od okaleczania inwentarza, przez podpalenie domu, po wrzucenie do studni albo zaduszenie. Obok nich istniała w Tipperary inna grupa katolików, którzy nie tylko odmawiali przyłączenia się do Stowarzyszenia i udziału w akcjach Whiteboys, ale otwarcie sprzeciwiali się stosowanym przez nich metodom. Utrzymywali oni kontakt z protestantami i “Pomarańczowymi”, a zdarzało się nawet, że zeznawali przeciwko członkom tajnej organizacji. Do grupy tej należały najstarsze i najbardziej poważane rodziny w Tipperary – między innymi stary ród Donnellych – znane w Biddulph jako Czarne Stopy (Blackfeet). Przeszczepiony na kanadyjski grunt podział sprawił, że gmina stała się garncem wypełnionym kipiącą nienawiścią. “Czarnym Stopom nie podaj wody!” – wypisywano na tablicach i murach. Niedługo potem sięgnięto po wzorce z dawnych porachunków w Tipperary – tradycję zemst rodowych i klanowych z pokolenia na pokolenie domagających się ofiar.
“Stawiał się będę bezzwłocznie i regularnie na każde wezwanie, o jakiejkolwiek godzinie, we dnie, czy w nocy, by wykonać niezawodnie i bez pytania wszystkie rozkazy wydane przez przywódców…” – brzmiał punkt trzeci przysięgi składanej przez członków Komtetu Czuwających. “Czy to na jarmarku, czy targu, w mieście, czy na wsi, pierwszeństwo w interesach będę dawał popierającym naszą narodową sprawę i nie będę wchodził w żadne układy z protestantem ani heretykiem, przede wszystkim zaś Pomarańczowym (anglikaninem), jeśli tylko będę mógł załatwić sprawę z wyznawcą mojej wiary…” – mówił punkt piąty. Pozostałe klauzule dotyczyły podobnych zobowiązań, jednocześnie strasząc surowymi karami za uchybienia i nieprzestrzeganie przysięgi.
Rodzina Donnellych nigdy nie nawiązywała łatwo przyjaźni. Chadzali własnymi ścieżkami i z reguły polegali sami na sobie. To spowodowało, że odsunięto się od nich i sąsiedzi trzymali się od nich z daleka. Nieprzyjaźnie do nich nastawieni mówili o nich “czarni Irlandczycy” – “czarni od środka do wierzchu”. Był to osąd wypływający z uprzedzenia. Wielu ludzi wspominało później ich pracowitość, dobroć i uczynność, a przy tym zmysł humoru i pogodę ducha. Tę jednak stronę ukazywali tylko nielicznym bliskim przyjaciołom. Przylgnęła jednak do nich zła reputacja i powszechnie uważano, że, czy to o ziemię, czy o interesy, konie, bydło, pieniądze, czy też urażoną dumę, zawsze znajdowali pretekst do zwady i bitki. Należeli do biednych, lecz dumnych Blackfeet, którzy już w Tipperary z góry traktowali zarówno rzymsko-katolickich, jak protestanckich przekupniów i nie podporządkowywali się nakazom tajnego sprzysiężenia Whiteboys. Dla podkreślenia swego stanowiska, wkrótce po przybyciu do Biddulph James zapisał się do parafii anglikańskiego kościoła pod wezwaniem swego patrona, a, chcąc ugasić pragnienie, wstępował czasem do prowadzonej przez protestantów gospody. Tego nie można było wybaczyć.
Ród Donnellych z pewnością nie był bez skazy. Nie stronili oni od trunków i zdarzało im się popełniać bezprawne, a nawet brutalne czyny. Równie pewne jest jednak to, że nie popełnili wielu przestępstw, o które ich oskarżano, ponieważ nie byliby w stanie ich popełnić, ale Komitet Czujnych potrafił zawsze przedstawić świadków oskarżenia. Wszystkich młodszych braci, z wyjątkiem Roberta, postawiono przed sądem. “KU KLUX KLAN Północy” – pisała o nich wiktoriańska prasa, donosząc szczegółowo o kolejnych punktach oskarżenia – usiłowaniu zabójstwa, podpaleniach, rozbojach i strzelaninach. Nagłówkiem “KU KLUX KLAN w Lucan” opatrzony był także artykuł w “The London Free Press”, traktujący o “królestwie terroru” – podlondońskiej gminie Biddulph: “Ostatniej nocy, we wtorek, 22 maja ’77, trzy konie należące do Williama Walkera zarżnięte zostały na pastwisku Tima Careya. Dwa z nich znaleziono martwe, trzeciego dobito strzałem.
W czwartek, 24 maja ’77, około godz. 12.15 w nocy podłożono ogień pod budynek Goodacre za zakładem fotografa. Dzięki łasce Opatrzności ogień w porę dostrzeżono i obyło się bez większych strat…” – donosiły lokalne gazety. Sprawców nie udało się, co prawda, schwytać, a w całej gminie krzewiło się bujnie bezprawie i co dzień niemal miały miejsce różnorakie przestępstwa, ale tak się utarło, że cokolwiek złego się stało, oskarżycielskim palcem wskazywano na Donnellych. Proces ciągnął się ponad tydzień i zapadły wyroki skazujące, lecz kary wymierzone Donnellym przez sąd nie usatysfakcjonowały “Czujnych”.
W niedzielny poranek 1. lutego 1880 roku, Roman Line płynął długi strumień wiernych, jadących wozami i bryczkami na mszę do kościoła św. Patryka. Ojciec John Connolly kolejny raz wypowiedział z kazalnicy ostre słowa przeciwko grabieżom i wszystkim złym czynom popełnianym w jego parafii, wyrażając przy tym nadzieję, że złoczyńcy trafią w ręce sprawiedliwości i dzięki temu odmienią swoje postępowanie. Część zebranych westchnęła za proboszczem “Amen”, inni wszakże zinterpretowali użyte przez niego słowo “złoczyńcy” po swojemu, a dla nich oznaczało ono ród Czarnych Donnellych.
Po mszy parafianie w ciszy i skupieniu odjechali do domów. Jeśli nawet toczyły się jakiekolwiek rozmowy na temat Donnellych, odbywały się one w czterech ścianach i ściszonym głosem. Podczas kazania nazwisko Donnelly nie padło wprawdzie ani razu, niemniej wielu nie miało cienia wątpliwości co do tego, że, mówiąc o lokalnych “złoczyńcach”, ksiądz właśnie ich miał na myśli.
Kiedy owej nocy zegary w zaryglowanych domach przy Rzymskiej Drodze wybiły północ, czterech Donnellych i bawiąca u nich z wizytą kuzynka z Irlandii, 21-letnia Bridget, mieli przed sobą 48 godzin życia.
W ostatnim dniu swojego życia James Donnelly zaprzągł klacz i pojechał do Lucan poczynić zakupy. Towarzyszył mu jego najmłodszy syn, 25-letni Tom. Nazajutrz rano całą rodziną mieli się stawić w Granton, w sprawie nowych oskarżeń, które przeciwko nim wystosowano. Autorem oskarżeń przeciwko członkom rodziny Donnellych i sprawcą ich najnowszych nieszczęść był konstabl Jim Carroll. Być może spotkali się nawet po drodze i powiedział on coś Jamesowi, lub James miał jakieś wewnętrzne przeczucie, bo, jeden z subiektów opowiedział później reporterom, że kiedy zapytał go: “Płacisz gotówką, czy bierzesz na kredyt?”, stary farmer odrzekł: “Weź lepiej portret królowej (pieniądze), chłopcze, bo wkrótce może mnie już nie być…”
W drodze powrotnej wstąpili do przyjaciół o nazwisku O’Connor. Ich syn, Johnnie, był jeszcze dzieckiem, ale miał dobrą rękę do zwierząt, a w czasie przesłuchania w Granton ktoś musiał zająć się inwentarzem. Dzięki jego świadectwu, dowiedziano się później, co działo się na farmie Donnellych między godziną 5.00 po południu a północą 3 lutego i w kronikach historycznych znajduje się notatka, sporządzona na podstawie jego zeznań sądowych. Została ona także opublikowana w 1880 r. w “The London Free Press”.
Po powrocie mężczyźni wyprzęgli konia i zabawili chwilę w obejściu, a kobiety szykowały wieczerzę. Po kolacji siedzieli jeszcze trochę przy stole, jedząc jabłka przyniesione przez Bridget. Około 21:30 James zawyrokował, że pora udać się na spoczynek. Ukląkł, odmówił pacierze i ułożył się do snu. Dom był niewielki, więc spano po dwoje. Johnnie miał dzielić łóżko z gospodarzem. Po północy obudził go James, zrywając się gwałtownie z pościeli. W pokoju stał Jim Carroll, miejscowy stróż porządku i domniemany przywódca Stowarzyszenia Pokoju. Johnnie znał Carrolla doskonale i natychmiast go rozpoznał. W chwilę potem usłyszał słowa Donnelly’ego zwrócone do konstabla: “Potrzymaj świecę! Muszę się odziać.” Zapytany o powód nocnej wizyty, Carroll odparł, iż przybywa w sprawie nowego zarzutu. W czasie tej wymiany słów stary Donnelly po omacku szukał kubraka. Zawołał w końcu na bratanicę, żeby przyszła i rozpaliła ogień. Zeszła na dół z sypialni i do spółki z Tomem zajęli się rozniecaniem ognia. Kiedy James wszedł do kuchni, Tom natychmiast zauważył, że ojciec ma ręce skute kajdankami. Carroll wkroczył tuż za nim. “Przeczytaj nakaz aresztowania!” – zażądał Tom. Nie zdążył jeszcze dokończyć zdania, kiedy rozpętało się piekło. Na jakiś znak dany przez Carrolla pchnięte silnie od zewnątrz drzwi rozwarły się na oścież i do środka wpadła zgraja rozwścieczonych mężczyzn, uzbrojonych w drewniane maczugi, kije, łopaty i inne narzędzia używane na farmie. Otoczyli przerażoną rodzinę i rozpoczęła się masakra. Bito z furią, żeby zabić, nie patrząc na wiek i płeć.
4. lutego 1880 wszyscy Donnelly musieli umrzeć.
“Myślę, że mężczyzn, którzy wtargnęli do domu było około dwudziestu. Nie wiem, ilu przybyło później – wciąż leżałem zagrzebany w pościeli…” – zeznawał później Johnnie na sali sądowej. “Potem wyskoczyłem spod prześcieradeł i wlazłem pod łóżko, skąd mogłem wszystko widzieć.” Z miejsca swego ukrycia zobaczył Bridget uciekającą po schodach na górę. Nie widząc nikogo w pobliżu, opuścił kryjówkę i pobiegł za nią, chcąc ją ratować, ale ogarnięta paniką dziewczyna schroniła się w sypialni, zatrzaskując przed nim drzwi. Korzystając z tego, że napastnicy zajęci byli w kuchni dobijaniem ofiar, czym prędzej przemknął się z powrotem do pokoju na dole i wcisnął między łóżko a kosz z bielizną. Gdy uporano się z Jamesem, Johanną i Tomem, ktoś zapytał, gdzie jest dziewczyna, po czym kilkunastu mężczyzn pobiegło na górę. Nie doszły go żadne odgłosy walki, ale po paru minutach usłyszał czyjś głos, oznajmiający, że “dziewczyna jest już wolna od ziemskich trosk”. W chwilę później zaczęto oblewać łóżka naftą. Trzęsąc się z przerażenia i modląc, by go nie dostrzeżono, mimo szybko rozprzestrzeniających się płomieni czekał, aż wszyscy odjadą. Wyszedłszy z kryjówki, ujrzał makabryczny widok. Na podłodze w saloniku i w kuchni leżały zmasakrowane, ociekające krwią ciała. Wydawało mu się, że Tom i Johanna jeszcze oddychali, ale był zbyt przerażony, by podejść i sprawdzić. Przejęty grozą, ile sił w nogach pognał do domu Whalensów, żeby sprowadzić pomoc.
Widząc u progu przerażone, skostniałe z zimna dziecko, pani Whalens zajęła się nim serdecznie, a po wysłuchaniu jego opowieści, wyperswadowała mu, iż lepiej będzie, jeżeli wstrzyma się z zawiadomieniem władz.
W tym samym czasie, pod osłoną ciemności, “Czujni” mknęli dalej Rzymską Drogą. Nie nasycili się dostatecznie krwią Donnellych i przed nastaniem świtu mieli unicestwić jeszcze jedno życie.
William Donnelly mieszkał z żoną w Whalen Corners, niedaleko farmy rodziców. Tej nocy był u nich jego brat, John, i wspólny przyjaciel, Martin Hogan. Niczego nie podejrzewając, spokojnie rozmawiali przy stole. Około wpół do pierwszej Will położył się spać. W dwie godziny później obudził go John słowami: “Chcę zobaczyć, kto to się dobija i krzyczy, że się pali”. Z zewnątrz dobiegało wołanie: “Pali się! Pali się! Otwórz drzwi, Will !” Ale William nie otworzył. Zrobił to John. William zeznawał później: “Usłyszałem dwa strzały jeden za drugim, prawie jednocześnie.” Musiano strzelać tuż obok, bo sypialnię wypełnił zapach prochu. John upadł na drzwi sypialni. Zdążył tylko zawołać: “Will, Will, postrzelili mnie! Niech Pan zmiłuje się nad moją duszą!” Martin Hogan skłonił Williama do przyczajenia się w łóżku. Wiedział, że zabójcom chodziło głównie o niego i dla niego były przeznaczone strzały, które słyszeli. John stał się przypadkową ofiarą. Gdyby ich znaleziono, niechybnie zabito by wszystkich bez wyjątku. Zabójcy nie zorientowali się jednak, że popełnili pomyłkę. William Kuternoga ocalał, by dochodzić sprawiedliwości w sądzie. Zidentyfikował trzech spośród morderców Johna. Jednym z nich był brat jego żony, Kennedy, który zawsze odnosił się do niego wrogo. Owej pamiętnej nocy usłyszał go mówiącego: “No, twardy szwagier nareszcie zmiękł”.
Rodzinny dom Donnellych spłonął doszczętnie. Dopiero około 4:00 po południu przybył na miejsce tragedii koroner, żeby dokonać oględzin zwłok. Scena, jaką zastał, napawała grozą. Dom całkowicie znikł z powierzchni ziemi. Dookoła, uwieszone płotu, gapiły się wagarujące tego dnia dzieci, zaś po pogorzelisku myszkowali dorośli w poszukiwaniu “souvenirów”, zbierając najrozmaitsze, ocalałe z pożogi przedmioty. Przy poruszeniu, zwęglone ciała rozpadały się. Niektóre ich fragmenty znikły – skradziono je “na pamiątkę”, lub, jak się później okazało, z zamiarem odsprzedania kolekcjonerom niesamowitości. Dokonawszy oględzin, policja wezwała grabarza, polecając mu zajęcie się pochowaniem szczątków. Okręcił wszystkie razem w stare gazety i włożył do wspólnej trumny. Złożono ją do grobu w tyle cmentarza przy kościele św. Patryka.
Rankiem, wkrótce po przybyciu do Granton, James Carroll i William Casey przeżyli podwójny szok. Przede wszystkim dowiedzieli się, że mały Johnnie O’Connor opowiedział już przebieg masakry, a następnie, że Will Donnelly, najbardziej przez nich znienawidzony, szczwany Kuternoga, ocalał. Te nowiny zbulwersowały ich i przeraziły. Tymczasem, po pogrzebie, w którym wzięło udział 500 osób, Jennie pojechała do rodziny w Glencoe, a Robert do prowadzonego przez siebie hotelu w Lucan, natomiast Patrick powrócił do Thorold, gdzie czekały na niego interesy. William zabrał żonę i dziecko do teściów, lecz nie pozostał tam długo. Przez ponad rok każdego dnia gdzie indziej bez uprzedzenia zjawiali się na nocleg, gdyż Will obawiał się nadal o swoje życie i bezpieczeństwo najbliższych. W przeciwieństwie do Johnniego, nie otrzymał jako świadek policyjnej ochrony. W parę dni później, James Carrol i pozostali wskazani przez świadków uczestnicy najazdu na dom Donnellych zostali aresztowani w Lucan i osadzeni w miejscowym areszcie. Koroner bezzwłocznie rozpoczął rekrutację ławy przysięgłych. Zasiadło w niej 15 lokalnych mieszkańców i 5 lutego, o 7.00 wieczorem, rozpoczęto przesłuchania świadków. W wypełnionej po brzegi sali Town Hall Johnnie O’Connor raz jeszcze opowiedział drobiazgowo o tym, co widział i słyszał ze swego ukrycia, kończąc opisem swojej ucieczki do domu Whalensów. Po jego zeznaniach sprawę odroczono do następnego tygodnia. Gdy zakończono przesłuchania pozostałych świadków, oskarżeni zostali przewiezieni do London i 21 lutego rozpoczął się proces. Sędzia John A. Douglas nie dał wiary słowom świadków obrony, mimo iż, całując Pismo Święte, przysięgali kolejno, że w czasie, gdy zabijano Donnellych, podejrzani przebywali w ich towarzystwie. “Dowody przeciw oskarżonym są silniejsze aniżeli zazwyczaj bywają w tego rodzaju procesach, zaś ich alibi jest wątpliwe, oparte wyłącznie na tym, co mówią ci, w których ewidentnym interesie leży osłonięcie winnych przed karzącą ręką Sprawiedliwości…” – powiedział. Oczekiwano zatem, iż ława przysięgłych uzna wszystkich postawionych przed sądem za winnych. Jednakże, ku zaskoczeniu obecnych na sali rozpraw, ława przysięgłych uznała wszystkich za niewinnych – 7 jej członków głosowało za uniewinnieniem oskarżonych, 4 za uznaniem ich winnymi, jeden powstrzymał się od głosu. W rok później, w sądzie wyższej instancji, wbrew oczywistym dowodom, ponownie zapadł wyrok uniewinniający. James Carrol i pozostali oskarżeni opuścili salę rozpraw jako wolni ludzie. Wieść o tym rozeszła się lotem błyskawicy i napełniła wielu radością. Jeszcze tego samego wieczora w barze przy Western Hotel zebrał się tłum. W Lucan hucznie fetowano triumfalny powrót mężów, ojców i druhów.
W 1881 r. trzej pozostali przy życiu bracia Donnelly postawili nowy dom w miejscu, gdzie ich ojciec wybudował w 1845 r. swoją pierwszą chatę. W 1889 r. William Donnelly umieścił na rodzinnej mogile wysoki pomnik z ciemnego kamienia, na którym wyryto werset ułożony przez młodszego brata, Patryka: “Żegnajcie. Nie spotkamy się już po tej stronie niebios. Serdeczne pożegnanie za nami; ostatnie smutne spojrzenie rzucone. Niechaj ich dusze odpoczywają w pokoju.”
Wiekuisty spoczynek Donnellych był jednak nieustannie mącony przez wandali, pastwiących się nad pomnikiem i przesądnych turystów, unoszących jego kawałki z przeznaczeniem na talizmany, mające zapewnić im szczęście. W 1964 r. zdjęto go i ukryto w podziemiach kościoła św. Patryka, a na jego miejscu stanął ufundowany przez członków rodziny niski kamień nagrobny z szarego granitu. Przy okazji, kłujące ludzi w oczy słowo “zamordowany”, umieszczone przy wszystkich imionach, zastąpiono neutralnym “zmarł”. Zmiana niewiele pomogła. Nowy nagrobek nosi widoczne ślady celowych uszkodzeń. Nadal szczerbią go odwiedzający, chcąc zaopatrzeć się w pamiątkowy amulet.
W bez mała 124 lata po śmierci “Czarnych Donnellych” nie ma dnia, by obok miejsca, gdzie zostali zamordowani, nie przejechało zwolna przynajmniej kilka samochodów. W pogodne, ciepłe dni jest ich dużo więcej. Przyjeżdżają turyści z innych prowincji Kanady, ze Stanów, czasami nawet zza oceanu. W 1954 r. Thomas Kelly napisał książkę pt. “The Black Donnellys”, a w cztery lata później jej drugą część, zatytułowaną “Vengeance of The Black Donnellys”. Przedstawił w niej tytułowych bohaterów w tak czarnych kolorach, że przydomek “Black” przyrósł do ich nazwiska na zawsze. W tym samym roku Orlo Miller opublikował swoją książkę “The Donnellys Must Die”, a następnie, w kilka lat później, “Death of the Donnellys”. Są one próbą bezstronnego odtworzenia faktów na podstawie dostępnych dokumentów.
W latach 1975 i 1976 profesor James Reaney z UWO w London napisał trzy utwory sceniczne poświęcone Donnellym, zaś w roku 1977 ukazała się powieść historyczna Williama Crichtona pt. “The Donnelly Murders” oraz praca doktorska Williama Butt`a z University of Western Ontario w London “The Donnellys: History, Legend, Literature”. W latach 1980 -90 pojawiły się kolejne publikacje. Wszystkie one przyczyniły się do wzrostu zainteresowania tym tematem, ale żadna z nich nie była i nie jest dostępna w księgarniach i bibliotekach publicznych w Lucan i gminie Biddulph. Próżno w nich również szukać książki Roberta Saltsa “You are Never Alone”. Można ją nabyć wyłącznie z pierwszej ręki, u samego autora.
O Roman Line krążą mity i opowieści. Przekazywane z ust do ust, z pokolenia na pokolenie, wywołują zabobonny lęk. Panuje przekonanie, że żaden koń nie przejdzie nocą obok domostwa Donnellych, a w każdą rocznicę ich śmierci, 4. lutego, zobaczyć można na Rzymskiej Drodze bezgłowe konie i Midnight Lady galopującą na rumaku o iskrzących się oczach. Często zaś, nawet za dnia, na cmentarzu, w ich dawnym domu i na polach ludzie widują podobno duchy zamordowanych.
Stan Marsh, autor wiersza “The Dusty Roman Line”, poematu o niesamowitościach dziejących się na Roman Line, mieszka obecnie w Nowej Szkocji, lecz wychował się w Forest, miejscowości położonej o kilkadziesiąt kilometrów od Lucan. Mógłby, jak pisze, dużo powiedzieć o rzeczach, jakie zdarzały się tu zarówno bezpośrednio po śmierci Donnellych, jak i w wiele lat później. Opisuje on swoje własne doświadczenie, które przeżył rzekomo podczas wizyty w rodzinnych stronach. Pewnego dnia, późnym popołudniem, jechał w towarzystwie paru osób do Grand Bend. Postanowili wstąpić po drodze na cmentarz św. Patryka i udać na grób rodziny Donnellych. Wiedział doskonale o krążących historiach, ale nie wierzył w żadną z nich. Kiedy znaleźli się przy grobie, nagle, jak spod ziemi, pojawił się obok ubrany na czarno mężczyzna i zapytał ich, co tutaj robią, a dookoła nich zataczał w powietrzu koła wielki kruk. Po chwili mężczyzna w czerni i kruk zniknęli, jak gdyby rozpłynęli się w powietrzu, i wokoło nie było znowu żywej duszy. Przerazili się i pośpiesznie opuścili cmentarz, przysięgając sobie, że nigdy więcej tu nie powrócą. Słyszeli wprawdzie niejednokrotnie, że podobne rzeczy się zdarzają, ale do tej pory nie dawali im wiary. W pewien czas później Stan Marsh napisał wspomniany utwór o widmach straszliwych Donnellych, cwałujących nocą pokrytą kurzem Roman Line i siejących grozę wśród bogobojnych mieszkańców, jak to podobno czynili za życia.
J. Robert Salts, emerytowany nauczyciel, jego żona Linda i syn Charles od 1988 r. rezydują w dawnym domostwie Donnellych. Od 1985 r. pan Salts para się profesjonalnym spirytyzmem, którego arkana zgłębiał pod przewodnictwem Douglasa Cottrella z London. O “Czarnych Donnellych” usłyszał po raz pierwszy w 1969 r., za studenckich czasów. W jesienny wieczór dla rozrywki jeździli całą paczką po ulicach London. Nagle jedna z koleżanek rzuciła pytanie: “Słyszeliście o Czarnych Donnellych?”, po czym barwnie streściła książkę Thomasa Kelly’ego. Niewiele myśląc, skręcili na Lucan. Po niespełna półgodzinnej jeździe stanęli u bramy cmentarza. Ze względu na późną porę, była zamknięta, więc przeleźli przez ogrodzenie. Szybko odnaleźli pomnik. Ktoś powiedział, żeby przypadkiem nie splunąć na ziemię, bo wtedy duchy nigdy ich już nie opuszczą. Na te słowa koleżanka z wyzwaniem siarczyście splunęłą przy nagrobku. Salts natychmiast postanowił odegrać małą komedię, żeby napędzić kumplom strachu. Z okrzykiem “Stało się! Idą na nas!” rzucił się do ucieczki. Nie oglądając się, wszyscy pozostali pomknęli za nim. Strach dodawał im skrzydeł. Przesadzili sztachety i ile sił w nogach pognali do samochodu.
W 1988 r. wraz z Lindą postanowili sprzedać dom w London i przenieść się na wieś. Pośrednik sprzedaży pokazał im zdjęcie “domu o ciekawej historii”, stojącego na sześcioakrowej działce wydzielonej ze stuakrowej farmy. Nikt w nim nie mieszkał. W czasie pierwszych oględzin rzuciło im się w oczy 6 leżących opodal głazów. Okazało się, że oznaczono nimi miejsce masakry – położono je tam, gdzie leżały zwłoki zamordowanych. W pewien czas później dowiedzieli się, że należąca do posesji stodoła została zbudowana w 1877 r. Wybudowali ją Donnelly na trzy lata przed swoją śmiercią.
Po trwającym kilka tygodni remoncie nadszedł dzień przeprowadzki. Pan Salts znosił rzeczy do stodoły. Przez cały czas – jak twierdzi – towarzyszyło mu dziwne uczucie, że jest obserwowany. Zmęczony dźwiganiem ciężkich pakunków, postanowił zrobić sobie krótki odpoczynek i usiadł, żeby odsapnąć. W pewnym momencie ujrzał w rogu zarysy szarych postaci. Z zamkniętymi oczami, tłocząc się, sunęły w jego kierunku. Było ich około tuzina. Całym wysiłkiem woli skupił się na myśli, że to on jest obecnie właścicielem domu i ma zamiar tu pozostać na stałe. Obezwładniające go uczucie osaczenia i bezwład powoli ustępowały. Po kilkunastu minutach doszedł do siebie na tyle, że był w stanie wyjść na zewnątrz. W przyszłości wiele osób odwiedzających farmę doświadczyło podobnych doznań.
Pan Salts utrzymuje, iż w ciągu następnych kilku miesięcy po wprowadzeniu się do dawnego domostwa Donnellych oboje z żoną nie zaznali spokoju. Nie mogli otrząsnąć się z uczucia lęku i przygnębienia, popadali w niczym nie wytłumaczoną depresję, a po kilku minutach przebywania w kuchni ogarniała ich nieprzeparta ochota do płaczu. W końcu, mimo iż nie są katolikami, zdecydowali się zatelefonować do katolickiego księdza z prośbą o odprawienie egzorcyzmów. Ów kapłan nie zgodził się wprawdzie na odprawienie tego szczególnego rytuału, ale w kilka dni później przyjechał poświęcić wszystkie pomieszczenia. Na ostatku weszli do kuchni. W trakcie końcowej modlitwy pana Saltsa ogarnął przejmujący smutek i z oczu popłynęły mu łzy. Potem zaś, przez kilka tygodni, zarówno on, jak jego żona odczuwali coś na kształt pustki spowodowanej czyjąś nieobecnością. Nie trwało to wszakże długo. W kilka tygodni później ich synek, który tego dnia obchodził urodziny, bawił się rano w sypialni. W pewnej chwili, przestraszony, przybiegł na dół i powiedział matce, że nagle pojawili się w jego pokoju mężczyzna z kobietą od stóp do głów odziani na czarno i dwoje dzieci w białych koronkowych ubrankach.
Od tamtej pory, jak twierdzą państwo Salts, niewidzialni mieszkańcy stale dają o sobie znać: Zapalają się wyłączone światła, włącza pozbawiony baterii detektor dymu, na schodach słychać delikatne stąpania… Niekiedy przesunie się cień, odezwie głos, wołając pana domu po imieniu, poczuje się na ramieniu lekki dotyk ręki, albo usłyszy urywek cichej rozmowy. Czasem niewidzialna ręka przemieszcza rozmaite przedmioty, lub z pustych zabudowań dochodzą odgłosy krzątaniny. Ich pies, bojowy zazwyczaj owczarek niemiecki, za nic w świecie nie da się nakłonić do wejścia na piętro, ani do piwnicy. Wiele razy, kiedy powiedzieli odwiedzającym, że na farmie mieszkają tylko we troje, usłyszeli pytanie: ”A kim jest ten człowiek, który wystawił głowę ze stodoły, żeby zobaczyć, kto zajeżdża pod dom?” W podobnych przypadkach zazwyczaj odpowiada, iż jest to duch kogoś, kto niegdyś tu mieszkał. Na pytanie, czy kpi, czy też żartuje, zapewnia, że absolutnie nie. Nie wierzy wprawdzie w większość niesamowitych opowieści kursujących w okolicy, ale nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że dzieli dom z osobnikami z zaświatów. Czerpie zresztą z tych niewidzialnych współlokatorów spore korzyści, bowiem nawiedzające jego dom duchy odwiedzają liczni lubujący się w niesamowitościach turyści. Jedno z biur turystycznych w Strathroy organizuje nawet specjalne wycieczki do „nawiedzanego domostwa Czarnych Donnellych”. Za jedyne 25 dolarów można przejechać się pod Lucan zwiedzić obejście Saltsów, w którym straszą niespokojne dusze Donnellych i zjeść lunch w lokalnej restauracji. W marcu, kiedy na cześć św. Patryka zieleni się wokoło zielona koniczynka, reklamy przysparza mu telewizja. Przyjeżdżają reporterzy z londońskiej stacji, filmują dom i stodołę, przypominają, co się tu niegdyś stało, opowiadają o tym, co się zdarza obecnie, przedstawiają całą rodzinę obecnych rezydentów z ciała i krwi… W dzień św. Patryka w dzienniku telewizyjnym jest zazwyczaj dłuższy reportaż na ten temat.
W nawiedzanym domostwie mile widziani są także indywidualni goście. Robert Salts posiada własną witrynę internetową poświęconą Czarnym Donnellym. Znaleźć na niej można dokładny adres, mapkę pomocną w trafieniu na miejsce, numer telefonu oraz zachęta do nawiązania kontaktu drogą elektroniczną. Dla informacji i reklamy ustawiono przed domem tablicę z napisem The Donnelly’s Homestead. Za drobną opłatą pan Salts chętnie oprowadza wszystkich zainteresowanych po swojej posesji, opowiadając dzieje nieszczęsnej rodziny, udzielaja szczegółowych wyjaśnień i opowiadając o własnych doświadczeniach w domostwie należącym poprzednio do zgładzonych okrutnie irlandzkich osadników. Jedni przyjmują jego opowieści sceptycznie, drudzy wierzą w nie święcie; niektórzy zadają moc pytań, inni milczą, jeszcze inni okazują wzruszenie.
W rodzinie Patti Miller ze Stratford często powtarzano, iż jej męża łączą z rodem “Czarnych Donnellych” nici pokrewieństwa. Zachęciło ją to do przeczytania niemal wszystkiego, co tylko o nich napisano, a w końcu zdecydowali się na przyjazd do Saltsów i odwiedzenie wszystkich miejsc związanych z tą sprawą. W drodze powrotnej przez cały czas wydawało jej się, że towarzyszy im duch Johanny. Podczas pobytu zrobili kilka zdjęć i postanowili nanieść je na komputer. Za pierwszym razem stodoła wyszła doskonale, lecz zamiast domu widniała jedynie czarna plama. Próbowali jeszcze wielokrotnie – za każdym razem efekt był taki sam. Dopiero kiedy obdarzona niezwykłą siłą woli znajoma krzyknęła na duszę Johanny, żeby wracała do siebie, na zdjęciu ukazał się wreszcie dom; był jednakże odwrócony do góry nogami. Pani Miller natychmiast wybrała się do Saltsów powtórnie. Linda powiedziała jej wówczas, że przez te kilka dni częściej niż zwykle w domu dawała o sobie znać czyjaś niewidzialna obecność. Z charakteru drobnych zdarzeń, posiadających – jak to określiła – charakter “psikusów”, wywnioskowały, iż musiał to być duch młodziutkiej Bridget, który podczas nieobecności matkującej mu Johanny czuł się zagubiony i, chcąc zwrócić na siebie uwagę, pozwalał sobie na różne swawole. Przeżycia te skłoniły Patti Miller do napisania poświęconej Donnellym książki p.t. “The Donnelly Tragedy”.
Niedaleko siedziby państwa Saltsów i ich niewidocznych współlokatorów wiedzie moja trasa do pracy, szosa równoległa do Roman Line. Dwa razy dziennie mijam nawiedzany, jak powiadają, dom, widoczny za wąskim pasem płaskich, uprawnych pól, przejeżdżam obok ziejącej pustką starej szkoły w Granton, w której wydano wyrok śmierci na Donnellych, i przez Whalen Corners, gdzie mieszkał Will zwany “Kuternogą” i zginął ugodzony kulami skrytobójców John. Na horyzoncie rysuje się smukła wieżyczka kościoła św. Patryka. Malowniczo wije się rzeczka Ausable. Na Roman Line zatrzymał się czas. Nie wyasfaltowano jej, ani nawet nie utwardzono. Jak za pionierskich czasów, wznosi się na niej kurz, w deszczowe dni zamieniający się w grząskie błoto. Mówi się, że straszą na niej złośliwe widma i dziwnym trafem psują się samochody, lecz trudno dociec, czy to sprawka złych mocy, czy też dzieje się tak z powodu licznych dziur i wybojów. Jeżdżąc tędy “na skróty”, za każdym razem pokonywałam ją szczęśliwie, ale wciąż nie jestem pewna, czemu to zawdzięczam – pobłażliwej uprzejmości Niewidzialnych, czy solidnemu zawieszeniu swojego pojazdu.
Pusto i cicho. Po obu stronach z rzadka rozsiane farmy. Na przydrożnych skrzynkach pocztowych te same nazwiska, które przewijają się w dziejach dramatycznych wydarzeń 1880 roku. Ironicznym zrządzeniem losu, wnuki, prawnuki i powinowaci dawnych zażartych wrogów żyją teraz i gospodarzą w przykładnej sąsiedzkiej harmonii. W leżącym nieopodal miasteczku Lucan trochę się zmieniło. Jeszcze niedawno odwiedzającym mówiono wprost, żeby nie tykali tego tematu, a nowi mieszkańcy obawiali się choćby wspomnieć nazwisko Donnelly, by o nich nie powiedziano, że szukają guza. Obecnie Lucan mile widzi turystów i mniej wrogo spogląda na zainteresowanych historią. Otwarto w nim nawet muzeum poświęcone, między innymi, osadnictwu irlandzkich “Blackfeet”, Anglików i Holendrów, i w większości ludzie nie reagują gburowato na dźwięk słowa “Donnelly”. Przestało być bezwzględnym tabu, niemniej nadal spotkać się można ze stwierdzeniem: “Powinno się raz na zawsze zapomnieć o tej historii, dać sobie spokój i przestać o tym gadać. Nie rozumiem, czemu ktoś się ciągle tym interesuje.” Pan Kelly, farmer z Biddulph, którego nieustannie nachodzono i wypytywano o Donnellych, powiedział z naganą w głosie: „Moim zdaniem, ci ludzie zasługują na większy szacunek po śmierci…” Podzielam jego opinię. Biedne dusze Donnellych mają za sobą ciężki żywot i okrutną, przedwczesną śmierć, a przed sobą kolejne nużące wizyty żądnych dreszczu grozy ciekawskich. Niech choć trochę odpoczywają w spokoju.
Elżbieta Szlachetka