Kingston – wapienne miasto
Kingston – wapienne miasto
Czasem się człowiekowi zachce do miasta. W gwarne, brukowane uliczki, w barwny, rozpędzony tłum, na kawę w przytulnej kawiarence, na spacer po miejskim parku. W Europie żaden kłopot – wystarczy udać się dokądkolwiek. W Kanadzie takie miejsca to smutna rzadkość, ale przecież jak się bardzo chce, to wszystko jest możliwe…
Każdy z na ma pewnie kilka takich miast, w których był „tylko przejazdem”. Na lotnisku, na stacji kolejowej, bo trzeba było się akurat przesiąść, na dworcu autobusowym… Takie miasta się w zasadzie „nie liczą” w mozaice naszych turystycznych dokonań – trudno przecież poznać ich klimat i charakter z perspektywy dworcowej kawiarni czy poczekalni. Toruń, Bydgoszcz, Łódź przychodzą mi do głowy jako pierwsze. A zaraz po nich nasze, ontaryjskie Kingston, miasto, jak się niedawno przekonałam, zupełnie niezwykłe, przez które przejeżdżałam przecież tyle razy, nigdy nie mając okazji wgryźć się w jego miąższ.
Pierwsza stolica Kanady, nazywana wapiennym miastem (ten właśnie wapień stanowi o charakterze miasta) leży u ujścia jeziora Ontario do rzeki Św. Wawrzyńca. Tu także zaczyna się (lub jak kto woli – kończy) słynny dwustudwukilometrowy kanał Rideau otwarty w 1832, łączący starą stolicę z obecną – Ottawą. Rideau Canal od razu wpisać możecie sobie na listę przyszłorocznych wakacyjnych planów – to ulubiona trasa wytrawnych miłośników kajakarstwa, kanadyjski historyczny szlak wodny, a według koneserów – jedna z najbardziej malowniczych dróg wodnych w Ameryce Północnej. Dla piechurów przygotowano tu trasę wędrowną, dłuższą niż sam kanał, bo trzystukilometrową.
Do miasta (i jesieni, która nieubłaganie nadciąga) wracając – Kingston oferuje wszystko, czego oczekiwalibyście po weekendowym wypadzie „na miasto”. Oddalone od Toronto o niecałe 3h drogi jest przede wszystkim miastem o bogatej historii, ale i ciekawej architekturze, a także młodej, wibrującej energii studenckiego życia, które po wakacjach wróciło już w bramy Queen’s University. Centrum można spokojnie przejść piechotą, po letnim sezonie w knajpkach, hotelach i na AirBnB zrobiło się znacznie luźniej, a w weekendy wciąż dzieje się tu całkiem sporo. To, co urzeka w Kingston to harmonia nowoczesnego centrum i XI- wiecznej, wapiennej zabudowy. Jeśli jesteście tu pierwszy raz odwiedzić trzeba na pewno Bellevue House, uznany za National Historic Site, gdzie urodził się pierwszy premier Kanady Sir. John A. McDonald, osobliwe muzeum więziennictwa Canada’s Penitentiary Museum, pozwalające na własnej skórze odczuć „uroki” życia w zamknięciu, czy historyczny, obronny Fort Henry, który strategicznie usadowiono na wzgórzu nad rzeką w czasach, gdy Kingston było stolicą Kanady. Warto także przespacerować się nabrzeżem przez Confederation Park – naprzeciwko ratusza (Kingston City Hall) przy informacji turystycznej ustawiono hołubiony przez fanów mediów społecznościowych duży napis „Kingston” z imponującą lokomotywą parową z 1913 roku w tle. Nam dużą przyjemność sprawiło zaglądanie do tutejszych kościołów, których wapienne mury przypominają nieco obronne zamki. Główna ulica – Princess Street – pulsuje kolorami i życiem. Znajdziecie tu dziesiątki świetnych restauracji z kuchnią różnych zakątków świata, kawiarni z naprawdę dobrą kawą i fajnych sklepików z rękodziełem (jak np. lokalna „mydlarnia”).
Weekendy to czas festiwali i farmer’s markets (żeby tak chociaż taki jeden w Missisaudze…) Najbliższy (13-16 września) to wielkie powitanie jesieni – Kingston Fall Fair – impreza z imponującą tradycją, organizowana po raz sto osiemdziesiąty ósmy. W programie m.in. wyścigi na kosiarkach do trawy, pokazy konne, koncerty rockowe i country, zawody w kolorowaniu, kowalstwo artystyczne, wystawy antyków czy zmagania w sportach wodnych, a także wszelkie odmiany sztuki – od kulinarnej, przez rękodzieło po aranżacje kwiatowe i fotografię.
Wciąż kursują jeszcze statki wycieczkowe po Parku Narodowym 1000 Wysp. Warto wybrać się w godzinny chociażby rejs po wodach rzeki Św. Wawrzyńca i na chwilę zatonąć w magii kanadyjskiego pejzażu – skaliste wysepki, urocze letniskowe domki, skarlałe, powykrzywiane wiatrem sosny, a w słoneczny dzień głęboki szafir wody gratis. W rejs wypłynąć najlepiej z Ivy Lea lub z Gananoque, w zależności na czym zależy nam bardziej, bo trasy diametralnie różnią się od siebie. Wypływając z Ivy Lea zobaczycie (z pokładu oczywiście) słynny zamek Boldt, z którym związana jest romantyczna, choć smutna, historia wielkiej miłości i maniakalnego wręcz uporu, tak często towarzyszącego europejskim emigrantom; wypływając z Gananoque traficie w gęstwinę maleńkich wysepek i prawdziwy czar Parku Narodowego 1000 Wysp (tak, tak, to stąd pochodzi słynny sałatkowy dressing), a dodatkowo będziecie mieli okazję przespacerować się przez samo miasteczko, cichsze i bardziej senne po kolejnym szalonym sezonie turystycznym. Jeśli wybierzecie opcję rejsu z Gananoque zajrzyjcie koniecznie do galerii sztuki (i sklepu zarazem) na nabrzeżu (zaraz przy parkingu), gdzie powstają przepiękne rzeczy z modeliny (polymer clay). Sam Zamek Boldt zwiedzać można podczas dłuższych rejsów (ok 5h), konieczny jest tu jednak paszport, jako że budowla znajduje się na wyspie należącej do terytorium USA. Jest więc w czym wybierać. Udanej wycieczki!