Amerykański “charakterek”
Amerykański “charakterek”
Pozwolę sobie kontynuować myśl, którą zakończyłem poprzedni mój felieton.
Chodziło o zjednoczenie Polaków pod sportowym sztandarem.
Skoncentruję się jednak na największej i najpotężniejszej na świecie scenie sportowo-polityczno-socjalnej – na amerykańskiej.
Otóż obejrzałem serię filmów dokumentalnych o amerykańskiej wojnie domowej w Netflixie.
Ogólnie lubię historię, jednak historie militarne pociągają mnie bardziej.
Otóż po tej bezmiernie krwawej wojnie secesyjnej Amerykanie zostali podzieleni na tych „wygranych” (Północ) i tych „przegranych” (Południe).
Nie było widać żadnych nadziei na zjednoczenie. Rany były zbyt głębokie.
Amerykanie, podobnie zresztą jak i Polacy, kłócą się i spierają się na co dzień między sobą, jednak jednoczą się w obliczu zewnętrznego wroga.
Byli jednak mędrcy wcześniej, którzy nie chcieli czekać tak długo na „wojenne” zjednoczenie i … wymyślili football amerykański.
Zasadą całej gry była bitwa między dwoma armiami, podobna do wielu z okresy wojny domowej.
Zespoły składają się z ogromnej ilości zawodników (żołnierzy), którzy dowodzeni są przez generała (head coach).
Generał ma do pomocy trenerów specjalizujących się w wywiadzie, w ataku, w obronie, w odnowie biologicznej, żywieniu itd.
Same przepisy gry oparto luźno na znanych zasadach piłki nożnej i rugby i pierwszy taki mecz rozegrano 6 listopada 1869 roku. Dwa zespoły uniwersyteckie: Princeton i Rutgers spotkały się na “ubitej ziemi” I ten mecz zapoczątkował całą erę nowego sportu.
Gra bardzo przypadła do gustu uczestnikom wojny secesyjnej.
Jej popularność przekroczyła wszelkie wyobrażenia: football stał się największy i najpopularniejszym sportem w USA.
Co ciekawego – football jest również największym sportem akademickim w USA i dochody z tego sportu utrzymują wiele departamentów naukowych wielu uniwersytetów.
Najlepszym przykładem może być LSU (Louisiana State University), który właśnie w ubiegły poniedziałek zdobył akademickie mistrzostwo USA.
Sam wielokrotnie przebywałem na obozach sportowych w Baton Rouge (siedziba LSU) i na własne j skórze odczułem jakie to „królestwo w królestwie” jest ten football.
Rozmawiałem z najlepszymi trenerami lekkiej atletyki na tamtejszym uniwersytecie, trenerami, którzy wychowali wielu złotych medalistów olimpijskich i którzy czuli się jak obywatele drugiej kategorii.
Sam im wbijałem do głowy, że to przecież oni mają lepsze osiągnięcia sportowe, lecz odpowiedź była jedna i niezmienna: football utrzymuje szkołę i ich ukochaną dyscyplinę – lekką atletykę.
Jak już wspomniałem właśnie minęło 150 lat od tego pierwszego meczu.
Amerykanie o tym nie zapomnieli i podczas przerwy w meczu przedstawiono najlepszych żyjących obecnie graczy w takiej oprawie, o której najwięksi bohaterzy innych wielkich zdarzeń mogą tylko marzyć.
Spotkały się dwa zespoły „Przegranego Południa”: Clemson i LSU, jednak ten sentyment chyba już nie istnieje.
Stary sentyment został zastąpiony nowym – przynależnością do grupy, w tym przypadku – do uniwersytetu.
Amerykanie uwielbiają być wiernymi kibicami swojej drużyny, a szczególnie – uniwersyteckiej.
Dodatkowo – trenerzy, nawet ci z wielkim stażem zawodowym w NFL maja gdzieś tam zakodowane w głowie, że prowadzenie swojej drużyny uniwersyteckiej jest największym zaszczytem.
Z reporterskiego obowiązku podaję, że LSU i Clemson nie poniosły żadnej porażki w obecnym sezonie … aż do wczoraj.
LSU wygrał finał i nie ma dziś nic ważniejszego dla całej społeczności akademickiej w Baton Rouge niż to zwycięstwo.