Michał Bogusławski na ukraińskiej granicy
Michał Bogusławski na ukraińskiej granicy
W poniedziałek rano, 14 marca, Polska Straż Graniczna podała, że od początku wojny w Ukrainie do Polski przybyło 1,758 mln Ukraińców. Uchodźcom z pomocą ruszyło polskie społeczeństwo zadziwiając świat.
Z Kanady na kilka dni przyleciał do Polski Michał Bogusławski, znany w Polonii żeglarz i podróżnik. Poruszony losem setek tysięcy ludzi postanowił pomóc.
Przyleciałem specjalnie po to, żeby pomóc. Pierwsza dziewczyna, którą wiozłem z granicy miała 18 lat, szukała mieszkania, jej dom został całkowicie zbombardowany; znalazłem jej mieszkanie w Warszawie, niby dorosła, ale strasznie wystraszona, załamana.
Większość z uchodźców to dziewczyny, młode kobiety, matki z dziećmi – pełno w nich lęku. Pokutuje wśród nich opinia, że zostaną porwane, zgwałcone, sprzedane, boją się, że ktoś zabierze im dzieci. Boją się wszystkiego. Są szalenie nieufne, trudno je przekonać co do naszych dobrych zamiarów.
Drugiego dnia pojechałem do wsi Dołhobyczów, w województwie lubelskim, w pobliżu granicy z Ukrainą. Tam dużo ludzi czeka na granicy, na znajomych, na transport. Autobusy straży pożarnej biorą ich z granicy do świetlicy, wolontariusze przygotowują jedzenie, organizowane jest spanie, podstawowe środki czystości, ubrania. Niektórzy mieszkają w ogrzewanych namiotach, czekając na dalszą podróż, bo to tylko punkt przejściowy – stamtąd są wysyłani do większych miast. I tu pojawia się kłopot, bo niektórzy chcą dostać się do mniejszych ośrodków, ze względu na koneksje rodzinne czy przyjacielskie, a transport publiczny tego nie zapewnia.
Prywatne osoby podjeżdżają tu własnymi samochodami, by rozwozić uchodźców – wszystko jest całkiem dobrze zorganizowane, pilnowane ze strony legalnej – każdy kierowca musi się wylegitymować, spisywane są numery rejestracyjne samochodu, prowadzona jest ewidencja kto kogo i dokąd będzie odwoził.
Zabrałem starsze małżeństwo – długo czekali, bo zależało im na Kudowie-Zdroju, a nikt w tamtą stronę nie jechał. To prawie 600 km z granicy. Wziąłem tych staruszków, młodą dziewczynę i mężczyznę – oni wszyscy jechali pięć dni do granicy, przez pięć dni przejechali sto ileś kilometrów.
Po stronie ukraińskiej nigdzie nie ma benzyny, są zatory, opuszczone samochody blokują drogi, dziury w nawierzchni po wybuchach, wszystko się ślimaczy. Ci starsi państwo stracili wszystko, cały dorobek życia – dom, samochód, łódkę, pszczoły… najtrudniej było im rozstać się z psem. Pies został, nie mogli go zabrać, a tam wszystko zbombardowane. Studentka nie wiedziała gdzie ma się podziać – zostawiłem ją w Krakowie, bo to studenckie miasto, panu też było wszystko jedno, więc wysiedli razem.
Przed Wrocławiem udało mi się połączyć z Kudową-Zdrój, ze znajomymi staruszków, podjechali po nich. Starsi państwo byli mi tak wdzięczni, że zaczęli mnie po rękach całować, tylko dlatego, że im pomogłem, zaopiekowałem się nimi.
Przenocowałem następnie w Opolu i rano ruszyłem z powrotem na granicę. Tym razem pojechałem na granicę koło Rzeszowa. Kazano mi zgłosić się do ogromnej hali handlowej – a tam parę tysięcy ludzi, polowe łóżka, zapach, jak po kilku dniach podróży… łazienek nie ma, tylko takie przenośne toalety poustawiane. Ludzie z okolicznych miejscowości zwożą co mogą – papier toaletowy, artykuły sanitarne, środki czystości, odzież. Są stoiska z jedzeniem, Polki gotują, angażują się filie małych restauracji, ogrodnicy nawieźli jabłek – lokalni mieszkańcy pomagają, jak tylko mogą. Ukraińcy podróżują stąd dalej – nie tylko do Polski, ale do Litwy, Danii, Hiszpanii, Niemiec.
Widziałem również bardzo dużo ludzi, którzy nie mogli przedostać się do Polski od czasu trwającego od kilku miesięcy kryzysu humanitarnego na granicy z Białorusią – oni teraz do Polski wjeżdżają z Ukrainy, bez papierów, bo te nie są wymagane – a na pierwszy rzut oka widać przecież, że to nie Ukraińcy.
Tego trzeciego dnia wziąłem z granicy młodą matkę z dzieckiem, starszą panią i studenta – do Warszawy, na Dworzec Centralny, gdzie jest główny punkt dla uchodźców. Ich domy zbombardowano, szkołę studenta zbombardowano, autobus, którym uciekali ostrzelali rosyjscy żołnierze, starsza pani podróżowała z jedną małą torebką, bo tyle jej zostało. Ogrom ludzkiej tragedii.
Wszyscy uchodźcy, którzy jadą pociągami mogą wziąć po jednym bagażu – każdy musi to, co zostało z jego życiowego dorobku zmieścić w jednej walizce. Większość podróżuje bez grosza przy duszy – bankomaty albo nie wydają gotówki, albo zostały powyrywane i zdewastowane przez złodziei. A przy tym wszystkim ci ludzie są niezwykle dumni – próbowałem dawać im pieniądze, bo pozbierałem po kolegach jeszcze przed wyjazdem, a oni nie chcą brać. Nic nie mają, nic, a nie chcą wziąć. Dziś chciałem pomóc finansowo dziewczynie, która podróżowała z dziesięciorgiem dzieci, musiałem ją długo przekonywać, żeby przyjęła gotówkę.
Są takie sytuacje, takie obrazy, że łzy same lecą, serce się ściska – dziś widziałem dziewczynę z półrocznym dzieckiem, wystraszoną, roztrzęsiona, opowiadała, że jej cały dom się zawalił, udało się jej uciec z dzieckiem, ale o mężu nie ma żadnych informacji, nie wie czy przeżył. Ręce miała puste. Nic przy sobie, nawet torebki. Znalazłem jej transport, lekarkę, która chciała jej pomóc, i znów się zderzyliśmy z tym samym irracjonalnym lękiem przed porwaniem, gwałtem, odebraniem dziecka. Ten strach wśród uchodźców dominuje. Strach i bardzo głęboka nieufność. Niechętnie wsiadają do obcych samochodów.
Na przejściu granicznym w Medyce Polacy próbują jakoś rozładować wojenne traumy – ktoś gra na fortepianie, ktoś rozdaje dzieciom cukierki, organizowane są zajęcia – maluchy oglądają bajki, rysują flamastrami po ścianach, gang motocyklowy gotuje na kuchni polowej…
Strażacy wożą Ukraińców do Tesco, przekształconego w centrum logistyczne, gdzie grupuje się ich pod kątem dalszej podróży. Dużo łez, dramatów, sporo starszych osób którzy nigdy nie podróżowali poza granice własnych wiosek, a tu, w głębokiej jesieni życia, muszą nagle uciekać z jedynego znanego sobie miejsca. Najlepiej radzą sobie dzieci – jest ich całe mrowie – biegają razem, bawią się. Jak to dzieci. A z drugiej strony te maluchy są mocno straumatyzowane przez naloty – nie mogą spać, budzą się z krzykiem, moczą się w nocy.
Przekaz telewizyjny nie oddaje tej tragedii – kiedy jesteś między uchodźcami, czujesz ich energie, ich rozpacz, strach, jest szum, ruch, przyciszone rozmowy, zapachy, szloch – ta tragedia przytłacza. Ja jestem zaprawiony,wytrzymały, widziałem wiele, przeszedłem wiele, ale w obliczu takiego nieszczęścia ciężko mi powstrzymywać łzy. Przyjechałem tylko po to, żeby jakoś pomóc. Sam byłem kiedyś w ciężkiej sytuacji, wiem jak to jest nic nie mieć, to był dla mnie naturalny odruch – mogę pomóc, to pomogę. Każda pomoc się liczy, każdy człowiek. Jeśli każdy z nas pomoże choć trochę, to w końcu to ogarniemy. Siedząc przed telewizorem, popijając koniakiem lody, nie sposób zrozumieć tej tragedii, łatwo przeskoczyć na kolejny temat, wzruszyć ramionami. Dopiero jak się jest częścią tego wszystkiego, jak się tu przyjedzie, współdoświadcza się tych tragedii. A czasami wystarczy takiego człowieka pogłaskać po ramieniu, przytulić, powiedzieć mu, że jest bezpieczny, że będzie dobrze. Niby nic, a dla nich to bardzo dużo.
Michał Bogusławski w Polsce spędził tydzień, kursując z przyjacielem Darkiem tam i z powrotem między granicą polsko-ukraińską a różnymi miastami, wożąc uchodźców, pocieszając i uparcie rozdając pieniądze. Zrobił ponad 6,000 km, zmęczenie daje o sobie znać.
„To nic – mówi – ludzie stoją po dwadzieścia godzin, żeby przejechać granicę”.
Relację spisała Kaja Cyganik