Sportowe memorabilia
Sportowe memorabilia
Kibice wielu sportów utożsamiają się z drużynami, którym kibicują.To jest już wyższy stopień „wtajemniczenia”, którego osobiście nie rozumiem.
Przykładowo: od dziecka jestem kibicem klubu żużlowego Unia Leszno, jednak znajduję się chyba na tzw., poziomie wstępnym. Wprawdzie czytam sprawozdania ze spotkań, znam tabele, jednak nie wiem zbyt wiele na temat zawodników klubu, gdyż ci się zmieniają lub inaczej mówiąc, zmieniają kluby jak rękawiczki. Klub nie jest tradycyjnym klubem, lecz narzędziem do zarabiania pieniędzy.
Trochę inaczej jest w piłce nożnej.
Tu wchodzi dodatkowy dla kibica bodziec ekonomiczny – koszulki.
Najlepszym przykładem jest ostatni transfer Roberta Lewandowskiego do FC Barcelona.
Nowy zupełnie „gościu” w Katalonii, lecz z uwagi na zdolności piłkarskie, od razu został przyjęty bardzo serdecznie. Na szczęście wykazał się natychmiast z dobrej strony na boisku … i zarobił krocie dla klubu i siebie.
Jak wspomniałem – na zasadzie sprzedaży koszulek z jego numerem „9” i napisem „Lewandowski”.
Mój syn otrzymał w prezencie od znanego kanadyjskiego internacjonała, polskiego zresztą pochodzenia, Tomka Radzińskiego koszulkę z podpisami Tomka i Wayne Rooney’ego z czasów kiedy to obaj jeszcze grali w angielskim klubie „Everton”.
Dawne to czasy, jednak gdy ostatnio spytałem syna o wartość rynkowa tej koszulki powiedział, że jest spora, jednak dla niego ta najważniejsza wartość to wartość sentymentalna.
Nigdy zresztą nie był kibicem Evertonu, ale z uwagi na wielkie zainteresowanie piłką nożna, każdy taki element jest dla niego ważny.
Zresztą spytałem Tomka o tego rodzaju tradycje. Potwierdził dodając, że sam ma wiele koszulek wielu znakomitych piłkarzy z którymi lub przeciwko którym walczył na boiskach świata.
Sam byłem zawodnikiem i takie sprawy rozumiem. Zbierałem medale, dyplomy, pamiątki z różnych zawodów. Dla siebie. Po prostu sentymentalne wspomnienia.
O właśnie takim zdarzeniu wspomniał Tomasz Kalemba na łamach Przeglądu Sportowego.
Otóż 58 lat temu, a dokładnie 21 października 1964 r. polska sztafeta 4×100 m w składzie: Teresa Ciepły, Irena Kirszenstein, Halina Górecka i Ewa Kłobukowska, wywalczyła złoty medal igrzysk olimpijskich w Tokio. Biało-Czerwone wynikiem 43,6 sek. ustanowiły wówczas rekord świata.
Było to osiągnięcia niebywałe. Zresztą całe tamtejsze igrzyska były największym świętem sportu i sukcesu w 20 letniej wtedy historii PRL.
Sport był wielkim, najbardziej widocznym teatrem „sukcesu socjalizmu”, więc całe nastawienie do wszystkiego z tym związanym było równie specyficzne.
Trenerem kobiecego sprintu wtedy był wtedy Andrzej Piotrowski.
Po latach wspominał: „Powiedziałem przed biegiem do Ewy, która była ustawiona na ostatniej zmianie, że jak wygra, to ma zabrać dla mnie pałeczkę. I ona to zrobiła.”
Sama Ewa dodała: „Nie chciałam oddać pałeczki, a Japończycy tylko się uśmiechali. W końcu uciekłam im wszystkim, zabierając ją ze sobą”.
Ewa Kłobukowska biegła na ostatniej zmianie i, oczywiście, była ostatnia z tą pałeczka w dłoni.
Zgodnie z poleceniem trenera, przekazała mu tą pałeczkę, która przez wiele lat znajdowała się w jego posiadaniu najpierw w Polsce a później w Meksyku, gdzie do dziś mieszka.
Polki w składzie, w którym poza nią startowały jeszcze: Teresa Ciepły, Halina Górecka i Irena Kirszensztein (później Szewińska) pokonały faworyzowane Amerykanki.
Nie wiadomo, jaki wpływ na sukces dziewczyn miał apel Góreckiej do koleżanek, z których wszystkie stały już wcześniej na podium: Kirszenstein była druga na 200 m i w dal, Ciepły druga na 80 m ppł., Kłobukowska trzecia na 100 m. Górecka tymczasem prosiła: “Chyba nie pozostawicie mnie jako jedynej bez medalu”. Apel poskutkował.
W 2014 r. złota pałeczka zawędrowała do Polski. Przywiózł ją do kraju trener Andrzej Piotrowski i podarował Polskiemu Komitetowi Olimpijskiemu, który z kolei przekazał ją w depozyt Muzeum Sportu i Turystyki.