Sukces w sporcie i polityka
Sukces w sporcie i polityka
Miałem to szczęście spędzenie mojego życia w różnych czasach, w różnych ustrojach politycznych i gospodarczych, w krajach o różnych, często o całkowicie przeciwnych ukształtowaniach socjalnych.
Z uwagi na fakt, że moje życie jest ukierunkowane przede wszystkim pod kątem sportowym, mam często inne spojrzenia na rzeczywistość. Te spojrzenie może nie być obiektywne, gdyż życie w „wielkim świecie sportowym” jest trochę sztuczne.
Tutaj podam przykład: po zawodach przedolimpijskich w Andorze (Barcelona 1992) był bankiet, na którym sportowcy świetnie się bawili. Wspomniałem, że w pewnym okresie będą musieli stawić czoło normalnemu życiu. Odpowiedz jednego ze znanych międzynarodowych działaczy była taka: „przecie to jest normalne życie”.
Może i racja. Zresztą – można je porównać do życia w świecie artystycznym
Tak sportowcy jak i artyści czy politycy w pewnym okresie życia czy swoje kariery dochodzą do wniosku, że to oni są najważniejsi.
Oczywiście, wynika to z życiowego doświadczenia.
Ja sam takiego odczucia doznałem, gdy mieszkając w małym Lesznie nagle wyskoczyłem w świat jako nastolatek. Reprezentowałem Polskę w lekkiej atletyce. Mój pierwszy występ przypadł na Włochy.
Wypadłem tam bardzo dobrze, o czym poinformowały wielkopolskie gazety.
Z dnia na dzień stałem się rozpoznawalny i bardzo mi się to podobało.
Oczywiście – byłem małym pionkiem, którego można już było wykorzystywać.
Dodatkowo byłem dobrym uczniem w szkole więc nauczyciele natychmiast zaczęli taka małą politykę szkolną używając mojego przykładu. Dziś to dobrze wiem, wtedy – nie.
Medaliści olimpijscy mieli znacznie większe przełożenie.
O nich pisano cały czas i wszędzie. Telewizja, radio, gazety, wywiady, spotkania z „władcami”. Tak, z władcami.
Królowa Elżbieta, król Karol, prezydent USA, Polski, Chin czy Rosji – to są władcy.
Przeciętny obywatel może sobie wmawia, że żyje w wolnym kraju, ale przecież tak nie jest.
„Wolny kraj” – to jest abstrakcyjne pojęcie, pojęcie, które „władcy” wykorzystują bezwzględnie do własnych celów.
Wychowałem się w PRL, w kraju o bardzo szczytnych hasłach: równość, uczciwość, współpraca, dobro dla wszystkich itd. Te szczytne hasła nie miały przełożenia w normalnym życiu i władze musiały nieustannie przekonywać podwładnych o słuszności takiego stanu rzeczy.
Oczywiście – najlepiej przez sukcesy międzynarodowe.
Nie było sukcesów ekonomicznych, więc skoncentrowano się na sukcesach sportowych. W końcu złoty medalista stoi na najwyższym podium, narodowy hymn i flaga są widzialne i słyszalne we wszystkich zakątkach świata, Czyli – propaganda polityczne niejako automatyczna.
Sport dociera do wszystkich ludzi, a ci maluczcy, którymi się rządzi akurat sportem żyją.
Utożsamiają się z sukcesami „ich reprezentantów”. Tak żyjąc zapominają o bolączkach codziennego życia. Choćby na krótką chwilę.
Czasy się zmieniają, szczególnie w świecie przekazu informacji. Nie zmienia się jednak wartość i ważność celebrytów w potocznym życiu na całym świecie.
Zacierają się granice pojęć „reprezentanta”.
Przykładem jest Iga Świątek.
Najlepsza polska tenisistka … właśnie „polska”. A może tylko „z Polski”?
Czy polska? To jej rodzina, a przede wszystkim ojciec, pokierował jej życiem tak, że została gwiazdą tenisową pierwszej wielkości. Polska nic w tym procesie nie pomogła. Zresztą podobnie było z siostrami Williams, które, gdyby nie ich ojciec, nigdy na świecie nie byłyby znane.
Świątek – Polska, Williams – USA.
Już takie postawienie sprawy ma wydźwięk polityczny.
Polska nie miała wpływu na rozwój kariery Igi Świątek, jednak tak rząd, jak i ci zainteresowani tenisem, uważają ją za polski wytwór i w pewnym sensie – megafon przekazywania informacji.
Iga Świątek jest politycznie bardzo zaangażowana, czemu daję znać prawie na każdym kroku.
Wygląda na to, że reprezentuje Polskę, jednak ona reprezentuje siebie. Nie we wszystkich oczach, ale w moich – z pewnością tak.