Król i królowa
Król i królowa
Lekkoatletyka jest nazwana popularnie królową sportu. Królem, dla przypomnienia – jest piłka nożna. Jest i już, czy to się to komuś podoba, czy też nie.
Królowanie przez piłkę nożną jest jak najbardziej na czasie i uzasadnione, z lekkoatletyką jednak bywa gorzej.
Spójrzmy na porównania.
Niedawno zakończony Mundial zatrzymywał regularnie normalne życie na tej planecie w rytm rozgrywania meczów. Sam byłem ofiarą tego zjawiska i próbowałem rozkładać moje obowiązki zawodowe w taki sposób, aby oglądanie pojedynków najlepszych drużyn na świecie na tym nie cierpiało.
Lekkoatletyka też elektryzowała tłumy przed laty, jednak w tym millenium sprawy się odwróciły dla królowej w sposób zdecydowanie negatywny.
Myślę, że podstawową przyczyną takiej sytuacji jest charakterystyka obu sportów.
Piłka nożna jest widowiskiem. Jej przepisy są dość proste i nie wymagają specjalnego studiowania w celu ogólnego zrozumienia. Bardziej skomplikowane prawidła gry są często interpretowane zupełnie inaczej przez sędziów, zawodników, trenerów i kibiców, przez co z kontrowersyjnymi sytuacjami mamy do czynienia na porządku dziennym.
Po złej decyzji o rzucie karnym przeciwko „swojej” drużynie dyskutuje się przez lata!.
W „lekkiej” jest wszystko proste. Zawodnik, który pchnął kulą o jeden centymetr dalej – jest lepszy. Przypadków takich widziałem wiele i najlepszym przykładem uznania tłumów był Władysław Komar, który w sercu Bawarii, w Monachium, zdobył złoty medal pchając właśnie o jeden centymetr dalej.
Lekkoatletyka jest sportem koneserów. Znajomość tego sportu nie polega na tym, że pamięta się zwycięzców. Prawdziwa znajomość – to obeznanie się z wartościami wyników sportowych.
Piłka nożna jest w tym porównaniu znacznie łatwiejsza. Oglądanie spotkania piłkarskiego na poziomie 12-latków może okazać się nawet interesującym sposobem na spędzenie dwóch godzin życia. To samo w przypadku lekkiej atletyki – porównałbym do oglądania schnącej farby. Oczywiście – z wyjątkiem kibicowania własnym latoroślom, bo to już zupełnie druga strona medalu.
W latach 50-tych i 60-tych polska lekkoatletyka była w apogeum swej popularności.
To właśnie słynny wtedy na całym świecie „Wunderteam” sprowadzał na stadiony i przed telewizory miliony Polaków. Trzeba przyznać, że było wtedy na co patrzeć, ale nie tylko samo widowisko było godne tej uwagi. Cały ówczesny system szkolny w zakresie wychowania fizycznego był oparty przede wszystkim na lekkiej atletyce. Automatycznie – społeczeństwo rozumiało i znało specyfikę tego sportu.
Piłka nożna nigdy w popularności nie ustępowała i wychowując się w Europie można było mieć przekonanie, że jest to pępek świata.
Po przyjeździe na ten kontynent przekonałem się, że lekka była wciąż królową, a piłka nożna … nie istniała!
Na początku lat 80-tych były dwie białe plamy na świecie w piłce nożnej: Ameryka Północna (z wyjątkiem Meksyku) i Australia.
Przez ostatnie 30 lat obserwuje z uwagą dynamikę rozwoju tych dwóch sportów.
Lekkoatletyka gaśnie. Mimo, że jest to bardzo naturalny sport (bieg, skok, rzut), to popularność na poziomie szkół podstawowych wyraźnie cierpi. Z kolei piłka nożna zaczyna rozwijać się w coraz większym tempie.
Coś interesującego jest w sportach zespołowych. Ludzie lubią się jednoczyć w grupy, lubią towarzystwo, międzyludzkie interakcje i naturalnie – bardziej oscylują w kierunku tzw. „funu”.
Piłka nożna przeskoczyła hokej w Kanadzie już dawno. Ilość zarejestrowanych zawodników jest zdecydowanie wyższa, jednak hokej trzyma się dalej dzięki tradycji.
Piłkarze zwykle zarabiali znacznie mniej tu, w Północnej Ameryce, niż hokeiści. Sprawa zaczyna naobierać inny kierunek. Coraz większa grupa dobrze zarabiających gwiazd piłkarskich z Europy lub Południowej Ameryki przeciera ślady dla nowego pokolenia, które kopie piłkę z myślą o długiej piłkarskiej karierze.
Lekkoatletyka zapłaciła za swą popularność skandalami i mniejszym zainteresowanie stacji telewizyjnych, co automatycznie oznacza śmierć marketingową.
Obym się mylił.