Koszykarskie święto
Koszykarskie święto
W trzech zawodowych sportach północnoamerykańskich: koszykówce, hokeju i baseballu tradycyjne organizuje się „All Star Break”.
Cele są oczywiście marketingowe, jednak bez znaczenia jest pokazywanie przeciętnym zjadaczom chleba, co potrafią najjaśniejsze gwiazdy sportu.
Osobiście – sprawy marketingowe mnie w tych okresach ani nie ziębią ani nie parzą, lecz na oglądanie popisów championów zawsze czas znajdę.
Przyznam, że hokej czy baseball mnie mniej interesują, jednak koszykówka – to jest coś.
Koszykówka jest wyjątkowym sportem, bo łączy precyzję z niezwykłym talentem atletycznym.
Zacznijmy od faktu, że ze względu na specyfikę faceci o wzroście poniżej 190cm należą do „małych”.
Sam fakt sporej postury narzuca niejako limitacje możliwości akrobatyczno-zwinnościowych, jednak, w przypadku NBA takie stwierdzenie jest nieaktualne.
NBA jest mekką koszykówki, do której wszyscy bardziej utalentowani zawodnicy garną się z całego świata. Nie tylko zresztą z powodów ogromnych zarobków na korcie, ale też z pewnością korzystania z okazji pokazania się światu i załapaniu wielu innych korzystnych kontraktów.
Tegoroczne wydanie „All Star Break” było bardzo łaskawe dla Kanady.
Zacznijmy od piątkowego meczu „wschodzących gwiazd”.
W tym meczu uczestniczył Andrew Wiggins, 19-letni Kanadyjczyk, grający w NBA zaledwie of października.
Wiggins odziedziczył niesamowite warunki fizyczne i talent po obu rodzicach. Jago matka, Marita Payne, była reprezentantką Kanady w sprintach zdobywając cała masę medali, włączając do tej całej kolekcji srebro z Igrzysk Olimpijskich w Los Angeles w 1984 roku w biegu 4 x 400m.
Ojciec, Mitchell Wiggins, grał przez dwa sezony w NBA (Chicago Bulls i Houston Rockets), jednak karierę zrobił w Grecji.
Andrew de facto spędził dzieciństwo na korcie, co prowadzi w linii prostej do kariery zawodowej.
Należy to koniecznie dodać, że Andrew został MVP gry „wschodzących gwiazd”.
Na tym nie koniec.
Najlepszy zawodnik torontońskiego zespołu „Raptors”, rozgrywający Kyle Lowry został wybrany do pierwszej piątki zawodników reprezentujących „Wschód” i pokazał się z jak najlepszej strony.
Interesujące są spostrzeżenia „starych” gwiazd.
Poświęcono sporo miejsca na łamach mediów problemowi braku „prawdziwych gwiazd”.
Niekoniecznie chcę się z takim stwierdzeniem zgodzić. Oczywiście – nie każdy może dorównać Jordanowi, Birdowi, Johnsonowi czy Chamberlainowi, jednak obecne gwiazdy sporo potrafią.
Gwiazda #1 LeBron James z pewnością należy i będzie należała do tych najjaśniejszych na firmamencie światowego kosza. Nie dość, że potrafi grać jak nikt inny, to jeszcze udziela się w całej gamie charytatywnych organizacji i przedsięwzięć. Taki wizerunek lidera ligi jest marzeniem marketingowym od wielu lat.
Narodziła się także nowa gwiazda: Stephen Curry.
Znawcy basketu od wielu lat o nim wiedzieli, ale dopiero w ostatnich dwóch latach zaczął pokazywać to na co go w rzeczywistości stać.
Stephen nie należy do olbrzymów, bo ma „tylko” 190 cm wzrostu, jednak opanowanie piłki, znajomość gry zwinność a przede wszystkim technika strzelecka nie mają sobie równych w obecnej lidze, a może w historii NBA.
Stephen Curry wygrał piątkowe zawody strzeleckie. Dosłownie zdemolował konkurencję w rzutach za trzy punkty, a w niedzielę jego podania przypominały najlepsze czasy „Magica” Johnsona.
Publiczność, jak od lat już bywa, wybrała za pomocą SMS-ów najlepszego gracza wieczoru, którym został Russel Westbrook.
Russel Westbrook tak się rozpędził w zdobywaniu punktów, że ustanowił rekord 27 punktów w jednej połowie i w końcówce zabrakło mu zaledwie jednego punktu do wyrównania rekordu Wilta Chamberaina z 1962 roku!
Ha – niby stary rekord, jednak czasy się zmieniły i konkurencja wzrosła.
Szkoda, że sezon koszykówki trwa tylko 8 miesięcy!