We are the champions …
We are the champions …
I moim marzeniom stało się zadość. Toronto FC jest mistrzem!
Mistrzem Kanady, mistrzem ligi MLS i mistrzem playoffs.
Wprawdzie kibice, działacze i część gawiedzi co chwile wspominają ten długi czas oczekiwania na mistrzostwo, to wszystko jednak stało się błyskawicznie szybko.
Toronto zostało włączone do ligi MLS w 2007 roku i w 2017 okazało się najlepszym klubem Ameryki Północnej. Zaiste w tempie rakietowym!
Wystarczy porównać wiele zasłużonych klubów europejskich z ponad 100-letnimi tradycjami, które nie zobyły nawet jednego poważnego trofeum!
Zdaje sobie sprawę z faktu, że poziom piłki nożnej na naszym terenie nie jest nawet w przybliżeniu podobny do poziomu mas kopiących „skórę” czy to w Europie, czy w Ameryce Południowej, czy nawet w Afryce, jednak należy zawsze te porównania czynić ostrożenie. Chociażby wziąć pod uwage kanadyjską pogodę lub kanadyjskie odległości.
Wspomniałem na internecie, że TFC jest porządnie organizowanych klubem. Dodam „na razie”.
Przecież jeszcze tak niedawno drużyna była, co tu owijać w bawełnę, cienka.
Dopiero kiedy stery w ręce wziąl były szef MLSE Amerykanin Tim Leiweke – sprawy uległy dramatycznej zmianie.
Moim zdaniem – boss idealny dla tych, którzy chcą osiagnąć sukces. Wiemy przecież z pierwszej ręki o tym typowo kanadyjskim „byciem miłym”, nagrodach za uczestnictwo i nie wspominaniu o zwycięzcach, żeby nikogo nie urazić … może … z wyjątkiem hokeja.
Tim Leiweke wniósł atmosferę zwycięzców i porządnego biznesu.
To nie kto inny jak on sprowadził Michaela Bradleya i Daniela Defoe. Gdy Defoe pokazał, że mu na klubie nie zależy, zaraz go sprzedał i sprowadził Sebastiana Giovinco i Jozy Altidore’a.
Zresztą Leiweke przypomnial wszystkim, że koszykówka i hokey też muszą sięgnąc wyżyn.
Co ciekawego: Leiweke zawsze stwierdzał, że piłka nożna będzie łatwiejsza do wygrania niż hokej czy koszykowka z powodu … nieistniejacych barier myślenia działaczy, właściciela i zawodników. Ciekawe!
Ja to tak samo widzę. Miałem sporo doświadczeń w środowisku piłkarskim i przekonałem się naocznie, że inne spojrzenie na rzeczywistość nie jest popularne tak w Kanadzie jak i w Polsce.
Wystarczy również popatrzeć na decyzje w koszykówce i hokeju.
Po pierwsze – zaczął od zatrudnienia „głów”, czyli prezesa i generalnego menadżera klubu. W koszykówce jest nim Masai Ujiri, w hokeju – Brendan Shanahan a futbolu Bill Manning i Tim Bebatchenko.
Ci z kolei dobrali sobie czołowych trenerów … z wyjątkiem trenera od piłki nożnej.
Trenerem TFC jest Greg Vanney – niespotykana postać.
Greg ma sporo doświadczenia w piłce nożnej, bo grał w lidze MLS przez 10 sezonów. Był jednym z orginalnych graczy. Ma również doświadczenie z Europy, gdzie grał przez 4 sezony we francuskiej lidze.
Dodatkowo – reprezentował Stany Zjednoczony w 36 meczach.
Sporo doświadczenia zawodniczego i niewiele trenerskiego. Przez kilka lat był trenerem group młodzieżowych, szefem skautingu i … nagle został głównym trenerem Toronto FC w 2014 roku.
Ni stąd ni zowąd.
Okazało się, że bossowie MLSE mieli nosa.
Greg jest, moim zdaniem, jednym z najlepszych menadżerów jakich moża sobie wyobrazić. Nie chcę, broń Boże, oceniać jego umiejętności szkoleniowych, lecz miałem okazję spotkać się z nim i krótko porozmawiać. Emanuje od niego mądrość życiowa i „ludzkość”. Zupełnie nie pasuje do utartego wizerunku „twardziela trenerskiego” jakimi są Mourinho, Guardiola, Ferguson, Wenger czy Conte.
Jest spokojny, zrównoważony, rozsądny. Wszystkie jego ruchy są przemyślane i żadne wybuchy temperamentu i głupoty z jego strony nikomu nie grożą.
Jak wszyscy dobrze znamy stare polskie porzekadło: „ryba psuje się od głowy”.
Dobra i chłodna głowa na górze tej trudnej ludzkiej plątaniny piłkarskiej znaczy wiele.
Jak wspomniałem wcześnie, TFC jest dobrze poukładanym klubem na wczoraj.
Od dzis (wtorek) zaczyna się karuzela zawodników. Powstaje nowy klub w Los Angeles i wszystkie kluby będą musiały oddać często dobrych zawodników dla tzw. „dobra ogólnego ligi”. Naturalnie – Toronto straci trochę swojego osobostanu. Podobnie będzie z kilkoma niezadowolonymi z czasu grania zawodnikami. To normalka w „kopanej”. Wierze jednak, że „mózg” organizacji przewidzi wszystkie niebezpieczeństwa i w pryszłym roku dostenę kolejny czerwony szalik.