F1
F1
Zaczął się kolejny sezon karuzeli F1.
Jak zwykle – w Melbourne, bo chyba nie ma lepszego sportowo kraju na początki wszystkich większych sezonów, o czym także świat tenisowy dobrze wie.
Zacznę od suchej relacji o wynikach.
Mercedes znów wygrywa!
Wprawdzie testy wiosenne wskazywały na bardziej wyrównaną stawkę, kierowcy Mercedesa zupełnie zdominowali wyścig w Australii. Doskonale spisał się zwłaszcza Bottas, który już na starcie zdołał wyprzedzić zajmującego „pole position” Lewisa Hamiltona. Fiński kierowca już w ubiegłym sezonie pokazał lwi pazur, ale to, co pokazał w ubiegł niedziele może wskazywać na inne rozmieszczenie sił w zespole.
Od swojego partnera (a może największego rywala) był lepszy o ponad 20 sekund, a co więcej, wykręcił najszybsze okrążenie, za co, zgodnie z nowym regulaminem, otrzymał dodatkowy punkt. Na najniższym stopniu podium stanął Max Verstappen, który w swoim stylu brawurowo wyprzedził Sebastiana Vettela.
Dla obserwatorów F1 zakończenie tego pierwszego aktu nie jest wielkim zaskoczeniem, bo powszechnie wiadomo, że budowa dobrych zespołów musi mieć tradycje, czas i pieniądze.
Wiele fanów na świecie znających realia F1 interesował występ Roberta Kubicy, nie tyle – ze względów sportowych, co, przede wszystkim, z „wielkich powrotów”.
Już same wyścigi kwalifikacyjne nie wskazywały na możliwość jakiegokolwiek sukcesu sportowego.
Williams, jako zespół ma swoje najlepsze dnia dawno za sobą.
Turbulencje wewnętrzne, zmiany szefa technicznego, słabe osiągnięcia konstrukcyjne skazały obu kierowców na niepowodzenia jeszcze długo przed wyścigiem.
Ostatnie miejsce polskiego kierowcy nie wynika z jego winy. Kubica musiał rywalizować na całkowicie nierównych warunkach w porównaniu do reszty stawki.
Emocje w wyścigu Kubicy trwały mniej więcej do pierwszego zakrętu. Potem szybko zjechał do pit stopu, by ratować samochód. Z alei serwisowej wyjechał jeszcze przed Danielem Ricciardo, ale Australijczyk szybko go dogonił. Potem Polak nie miał już o co walczyć, poza zasięgiem był nawet Russell. Przejechał więc 58 okrążeń, które oprócz treningu i zebraniu kolejnych informacji o aucie kompletnie nic nie znaczą. Kierowca w pokiereszowanym, poobijanym i uszkodzonym samochodzie dojechał do mety, co należy uznać za jedyny sukces.
Jak wspomniałem – jechał najgorszym bolidem. W wyścigu uzyskał, co się dało. A możliwości miał praktycznie żadne.
Dla kierowców Williamsa wyścig w Australii był jak sesja treningowa, bo w końcu mogli spędzić dużo czasu na torze. Ukończenie rywalizacji to największy sukces Russella w tym Grand Prix.
Anglik George Russell jest partnerem i rywalem Kubicy w Williamsie. Jest młody i niedoświadczony, co daje mu inna perspektywę odczuć w nowym sezonie, choć one chyba niewiele różnią od tych – Kubicy.
Powiedział: „Czuję się dobrze po debiucie w F1. Dojechałem do mety bez większych problemów, ale nie możemy być zadowoleni. Jestem pewny, że zawsze może być lepiej. Nasze tempo jest tak różne od reszty, że nie było sensu, żebym zbytnio ryzykował, bo i tak nie dogoniłbym rywali”.
Bardzo interesujące jest ogólne stwierdzenie Roberta Kubicy na temat jego doświadczeń:
„Ogólnie chodzi o to, że jazda na limicie, na granicy swoich i auta możliwości, to ciężka praca. I fizyczna, i umysłowa, więc za dużo frajdy z tego nie może być. To… twardy orzech do zgryzienia. Z drugiej strony ma się jednak satysfakcję ze świadomości, że zrobiłeś to dobrze. Że udało ci się przejechać – czy to jedno okrążenie w kwalifikacjach, czy to wyścig bezbłędnie. Z tego jest więcej radochy niż z samej jazdy.
Dwa lata temu wiele osób nie myślało, że wystartuję jeszcze w F1 i skończę wyścig. Jechałem uszkodzonym bolidem. Takie jest życie. Uważam, że wczoraj nie było najlepiej, ale dziś, zważając na okoliczności, jestem zadowolony”.
Przed jego teamem dwa tygodnie ciężkiej pracy, by na kolejne Grand Prix w Bahrajnie przygotować auto, które może choć zbliżyć się do reszty stawki.
Jedno jest pewne – Kubica zrobi wszystko, aby jakość bolidu poprawić. Zespół pewnie też, choć, jak to w polskim przysłowiu mówią: „z pustego to i Salomon nie naleje”.