March Madness
March Madness
To sformułowanie jest ekskluzywnie używane i przytaczane w przypadku akademickiego turnieju koszykówki w USA.
Powodem tej nazwy jest nieprzewidywalność tych rozgrywek. Podobnie jak w tenisie czy w końcowej fazie Pucharu Świta a w piłce nożnej – przegrany jedzie do domu.
Sama drabinka rozgrywek jest ustawiania podobnie jak i w wielkich turniejach tenisowych: organizatorom zależy na tym, aby czołowe drużyny (czy zawodnicy-zawodniczki w tenisie) nie wpadały na siebie już we wstępnym stadium rozgrywek.
Cały sezon koszykarski jest podporządkowany właśnie temu, aby zespoły zakwalifikowały się do „March Madness” na możliwie jak najlepszym miejscu. Taka sytuacja z kolei pozwala tym najlepszym rozpocząć turniej przeciwko tym najgorszym.
Amerykańska koszykówka akademicka jest jednak, jak wcześniej wspomniałem totalnie nieprzewidywalna. Zacznijmy od faktu, że emocje, a bardziej precyzyjnie – kontrolowanie emocji mają zasadniczy wpływ na rezultaty meczów.
Prawie nagminnie mamy do czynienia z przypadkami wypadania a z turnieju drużyn lepszych, bo te „gorsze” maja akurat „dzień konia” lub niesamowite szczęście.
Tegoroczne wydanie nie było inne.
Po niesamowitych niespodziankach w czasie całego turnieju, w poniedziałkowym finałowym meczu zmierzyły się drużyny z Wirginii i Auburn – w Alabamie. Zupełnie nieprzewidywalna para, chociaż kolega mojego syna akurat te dwie drużyny w swoich przewidywaniach loteryjnych wybrał i zarobił sporo grosza.
Mecz był wspaniały, fascynujący, zapierał dech w piersiach.
Drużyny akademickie to nie NBA, gdzie profesjonalizm zwykle bierze górę.
W drużynach akademickich nie tylko emocje, ale przede wszystkim duma należenia do poszczególnych uniwersytetów odgrywają decydującą rolę, chociaż w wielu przypadkach młodzi koszykarze pokazali bardzo profesjonalny „ząb”.
Mecze są prowadzone w niezwykle szybkim tempie, zwykle z małą ilością przewinień, więc czas leci jak zwariowany.
Wśród studentów zdarzają się perełki sportowe, niekoniecznie li tylko pod względem atletycznym, ale tacy, którzy przewodzą „stadninie”. Tacy, którzy w decyduacych momentach potrafią przechylić szalę meczu na swoja korzyść.
Jednym z takich graczy jest Kyle Guy z Wirginii.
W meczu półfinałowym zaledwie 0.6 sekundy do końca meczy oddawał 3 rzuty wolne. Jego drużyna przegrywała dwoma punktami. Trzy trawienia – i Auburn „zatopiony”. Chłopak wykazał „lód w żyłach” i koniec końców – Wirginia wygrał cały turniej po raz pierwszy w historii szkoły.
March Madness w Polsce: akurat takich rozgrywek nie ma nigdzie indziej na świecie, natomiast „marcowe szaleństwo” ma tam również miejsce.
Chodzi przede wszystkim o zarządzanie ligą piłkarską.
Zarządzający, to właściciele klubów, którzy wzorem właściciela klubu Chelsea w Londynie – Romana Abramowicza – zmieniają trenerów jak rękawiczki, pokazując tym samym swoje prawdziwe kolory. Nie maja pojęcia o poważnym profesjonalnym podejściu do biznesu piłkarskiego.
Wszyscy dobrze wiemy, że w piłce chodzi przede wszystkim o pieniądze, zatem i zainteresowania wielkich sponsorów biznesem piłkarskim ma jedno główne podłoże – legalne pranie pieniędzy.
Wprawdzie nie można wszystkich malować grubym pędzlem (jest sporo klubów czy nawet Bundesliga, gdzie wszystkie wydatki są skrupulatnie „prześwietlane”), to jednak jest wiele prawdy zawartej w moim stwierdzeniu.
Na zakończenie F1.
Kanadyjski były mistrz świata Jacques Villeneuve „wyskoczył” publicznie ze stwierdzeniem, że nie ma w F1 miejsca dla Roberta Kubicy. Robert ma niedowład prawej ręki i kieruje bolidem krótko mówiąc – niepełnosprawnie. Wszyscy inni kibice i uczestnicy F1 są w pełni zachwytu dla Polaka, który nie dość, że powrócił do ścigania to zaczyna ogrywać rywali na, na razie, okrążeniach treningowych.
Stwierdzenie Villeneuva jest moim zdaniem należące do tych „szaleńczych”, bo, w końcu, liczy się końcowy efekt i … kasa dla właścicieli.